poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Sola gratia

Czy miesiąc miodowy musiał się skończyć? Mój się skończył. Przeżywałem miesiące potężnych chwil z Bogiem, ale to wszystko się skończyło. Jednak pamiętajcie, że to nie Bóg zakończył ten miesiąc miodowy. Ja to zrobiłem poprzez legalizm. Podejrzewam, że to przytrafia się większości chrześcijan. Rozpoczynamy nasze życie z Chrystusem całkowicie poprzez łaskę, dar sprawiedliwości. Ale później nie możemy pozostać w tym miejscu i tam wzrastać. Łaska jest zbyt radykalna jest diametralnie inna od systemu, w którym jesteśmy zanurzeni w tym świecie. Nasz świecki system definiuje wartość człowieka głównie ze względu na jego produktywność, piękno, władzę czy bogactwo. Dlatego nie czujemy się pewnie w stosunku do łaski i ponownie chwytamy się legalistycznych osiągnięć jako podstawy do bycia zaakceptowanym. Legalizm to jakakolwiek, podjęta z naszej strony, oparta na prawach próba uzyskania usprawiedliwienia dla nas w oczach Boga. Legalizm to w istocie samousprawiedliwienie. Jest to nasza próba stania się wystarczająco dobrym, aby kontrolować Boga.
Ale Bóg wykorzystuje tutaj twardość naszej czaszki! Ból i pycha naszego legalizmu ostatecznie prowadzą nas z powrotem do usprawiedliwienia z wiary. Począwszy od Rzymian 3:20 widzimy podstawy tego procesu.
(...)
Faktem jest, że już niemal od czterdziestu lat widzę, jak to przesłanie łaski prowadzi do posłuszeństwa. Możliwe jest zachęcenie do posłuszeństwa i oglądanie, jak piękne posłuszeństwo rozwija się w życiu ludzi dzięki przesłaniu łaski, nie uciekając się do legalizmu, przymuszania czy manipulacji. Możemy głosić przekonywające przesłania, przyprawione obfitą łaską.
Mam nadzieję, że jest to jasne w tej książce, że usprawiedliwienie w oczach Boga poprzez łaskę nie oznacza, że nie mamy już więcej potrzeby duchowego rozwoju czy uświęcania się. Nie ma mowy. (...) Prawdziwe posłuszeństwo to nie jest zwykłe wykonywanie mechanicznych zasad (aby otrzymać błogosławieństwo lub aby uniknąć kary), lecz jest odpowiedzią na Bożą łaskę, pełne mocy Ducha Świętego.
(...)
Ludzkie psychologiczne metody walki przeciwko prawdziwemu poczuciu winy są jak pistolety na wodę walczące z płonącym lasem. Arsenał psychologii humanistycznej obejmuje hasła: „Hej, wszyscy mamy wady”, „Hej, nie ma prawdy absolutnej ”, „Powiedz sobie, że jesteś w porządku i że wszyscy inni też są w porządku”, „Przebacz sobie” lub „To jest wina twoich rodziców”.
Powiem wam, że to nie działa! Ale wy prawdopodobnie już o tym wiecie. Psychologia humanistyczna ostatecznie jest bezbronna, jeśli chodzi o usunięcie poczucia winy. (...) Biblia mówi: „Bez rozlania krwi nie ma odpuszczenia” (Hbr 9:22).

Jeff Harkin - Łaska Boża i nic więcej

sobota, 9 kwietnia 2016

Koniec początkiem

On jest obecny na tych wszystkich wysypiskach: smród beznadziei. Gdybyśmy - ja albo ty - odwiedzili to miejsce, zobaczylibyśmy i poczulibyśmy smutek. Chavez usłyszał - i usłyszał nie to, co było, ale to, co mogło być. Usłyszał muzykę wyłaniającą się z nędzy. Muzykę nadziei. Orkiestra znana jest obecnie jako Landfill Harmonic (Harmonia Wysypiska Śmieci - przyp. tłum.). Ta nazwa ma pokazać, że można żyć w norze, ale nadal mieć poczucie humoru. Oto orkiestra stworzona z dzieci, które żyją na złomowisku i grają na instrumentach zrobionych z odpadów. Możesz odpalić komputer i obejrzeć to w tym momencie na YouTube. Ty i ja żyjemy w kulturze wyrzucania. Nigdy nie pomyślelibyśmy o tym, że można otrzymać piękno z recyklingu - nie wtedy, gdy pod nosem mamy strony internetowe z pięknymi, błyszczącymi, nowymi rzeczami. Zniszczysz coś? Wyrzucasz. Zastępujesz. Wracam jednak do czytania ewangelii i towarzyszy mi ścieżka dźwiękowa. Wydaje się, jakby muzyka Landfill Harmonic rozbrzmiewała na każdej stronie. Słyszę ją, ponieważ znam całą historię i widzę powiązania. Jezus opuścił tron w niebie dla ziemskich slumsów na wysypisku śmieci. Zrezygnował z doskonałości na rzecz złamania i bólu. I powiedział: „Stwórzmy orkiestrę!". Usłyszał płacz i zawodzenie i zamienił je w śmiech. Nazwali Go głupcem, błędnie myślącym fanatykiem. Otaczała Go beznadzieja, ale nawet jeśli dałbym ci możliwość stukrotnego zgadywania, nigdy nie wymyśliłbyś pełnego obrazu tego, co Jezus może zrobić, gdy kopie w tym obrzydliwym wzgórzu i natyka się na odrzucone, zniszczone fragmenty życia.
(...)
My jesteśmy tymi ludźmi, którzy spędzają godziny na portalach społecznościowych, starając się przekonać innych, że nasze życie jest lepsze niż ich. Większość z nas gdzieś w głębi serca ma świadomość, że wiele elementów wydaje się szwankować. Ale zrobimy wszystko, co w naszej mocy, żeby uniknąć prawdy o naszej prawdziwej kondycji. W naszej głowie jest zbyt wiele głosów, które mówią, żeby nie przejmować się małymi rzeczami, a to wszystko są małe rzeczy. Zapytaj kilku znajomych na Facebooku, a oni w kilku słowach przekonają cię, że wcale nie jesteś złamany. Kilkuset znajomych na portalu społecznościowym nie może się mylić, prawda? W naszej głowie jest zbyt wiele głosów, które mówią, żebyśmy zachowali pozory, bo inaczej nasze życie się rozpadnie. Zbyt wiele głosów mówi nam, żebyśmy się bawili, a jeśli nie będziemy myśleć o złych rzeczach, to one w końcu odejdą. Dlatego właśnie ludzie naszych czasów stali się mistrzami iluzji, ekspertami w ukrywaniu bólu, ludźmi nadużywającymi leków, niewolnikami długów finansowych, naśladowcami fanaberii, szukającymi pocieszenia w samotności. Wszystko to dlatego, że nie rozumiemy, że jedynym rozwiązaniem dla bycia złamanym jest... złamanie. Przez złamanie rozumiem przyznanie się do niego, pełną i niezachwianą akceptację tego, że jesteśmy bankrutami, ubogimi w duchu i nie mamy niczego do zaoferowania. W naszej kulturze jest to sprzedaż agresywna. Niewielu ludzi zapłaci setki dolarów za uczestnictwo w seminarium, które pomoże im doświadczyć złamania. Mogą nie chcieć wziąć w nim udziału, nawet jeśli otrzymaliby za to setki dolarów. Złamanie nie jest trendem na Twitterze. Nie ma go w niczyim CV i nie jest również strategią biznesową. Jest jednak jedyną nadzieją, jaką ma dla nas Jezus. Odwróconą do góry nogami i wywróconą na lewą stronę drogą, która jest jednocześnie jedyną właściwą ścieżką prowadzącą w górę. Zaakceptuj ten paradoks: złamanie jest drogą do całości.


Kyle Idleman - Koniec mnie

Nawróceni księża

Wtedy właśnie zacząłem powoli dostrzegać światło, i to mimo pozostawania w kościele katolickim. Dobiegały końca moje studia teologiczne, ale z pewnością to nie one pozwalały mi dostrzegać to światło, nie pochodziło ono też od moich wykładowców, nie wynikało z rutynowych modlitw ani z posłuszeństwa papieżowi. To pewne. Bóg posłużył się faktem, że czytałem i studiowałem Biblię, Jego Słowo. Już wcześniej czułem niewytłumaczalny pociąg ku Słowu Bożemu, dostrzegając tam coś czystego i prawdziwego, coś, co przemawia do serca i co mogę zrozumieć, coś więcej niż dzieło człowieka. Więc czytałem i studiowałem Biblię z całą uwagą, a czyniąc to zacząłem sobie uświadamiać, że podstawowa różnica między chrześcijaństwem a religiami pogańskimi tkwi zasadniczo nie tyle w przykazaniach i doktrynach, co w Osobie Jezusa Chrystusa. Zacząłem rozmyślać nad tym, co Pismo ma do powiedzenia o Nim i o Jego dziele odkupienia, i zaczął się On dla mnie stawać coraz bardziej realny. Powoli, niby wschodzące słońce, Chrystus wznosił się coraz wyżej ponad horyzont mego życia. Choć nadal trzymałem się wielu doktryn rzymskich, to działo się ze mną coś niezwykłego. E.L.

(...)

Dopóki Bóg w swojej łasce nie zbawił mnie, nikt nie potrafiłby mnie przekonać do wyjścia z katolicyzmu. Kiedy jednak Pan mnie zbawił i objawił swą wielką miłość, gdy po raz pierwszy usłyszałem jego cichy, łagodny głos, nietrudno było mi zastosować się do Jego polecenia i wyjść z kościoła katolickiego. Miłuję Go bardzo, bo to On pierwszy mnie umiłował. Był czas, gdy uważałem Kościół rzymski za jedyny prawdziwy Kościół Jezusa Chrystusa na ziemi. Kiedy w mojej obecności jakiś nominalny protestant zauważył: „Cóż tam takiego — religia. Jedna jest taka sama dobra jak druga", odpowiadałem: „Owszem, jedna religia może być równie dobra jak druga, ale tylko jedna religia jest prawdziwa, a jest nią katolicyzm". Dziękuję Bogu, że otworzył mi oczy. Dziś wiem, że Kościół, który szczyci się posiadaniem widzialnej głowy (papież rzymski), widzialnych znaków łaski (sakramenty), widzialnych następców apostołów (biskupi i kapłani), Kościół, który wymaga obecności obrazów i posągów, aby przypominały o Bogu - nie może być prawdziwym kościołem Jezusa Chrystusa. Prawdziwy Kościół jest zbudowany na wierze — wierze w nieomylne Słowo Boże. Prawdziwie na nowo narodzeni chrześcijanie nie potrzebują „widzialnego" papieża, gdyż mają już Pana — niewidzialnego, Głowę prawdziwego Kościoła. Wierzący otrzymali zapewnienie: „Gdy bowiem będziecie je [wymienione cechy] mieli i to w obfitości, nie uczynią was one bezczynnymi ani bezowocnymi przy poznawaniu Pana naszego Jezusa Chrystusa" (2P 1,8). Są oni podobni do Mojżesza, który „widział Niewidzialnego" (Hbr 11,27). Wierzący tacy nie potrzebują też widzialnych znaków łaski, jak msza i sakramenty, bo ich zbawienie zostało wypisane w ich sercach przez Ducha Świętego, kiedy złożyli całkowitą ufność w Jezusie Chrystusie jako swym Zbawcy. Nie potrzebują też widzialnych następców apostołów, gdyż z Pisma Świętego wiadomo im, że to Bóg sam powołuje duchowych przywódców według swej woli, gdy pragnie, by to oni karmili jego Kościół bezcennym Słowem Bożym. Wierzący ci nie potrzebują obrazów i posągów, które przypominałyby im o Bogu, bo wierny wizerunek Chrystusa mają w Słowie Bożym - Biblii. Poza tym Bóg potępił - jako bałwochwalstwo - czynienie i czczenie obrazów i posągów (Wj 20,3-5). R.J.

(...)

Świadectwo nawróconego księdza Guida Scalziego

Nasz rodzinny dom w Mesoraca stał w niewielkiej osadzie zwanej Filippa, położonej w sąsiedztwie klasztoru Franciszkanów, usytuowanego na szczycie malowniczego wzgórza. Tam właśnie chadzałem na mszę.

Uniesienie i klasztor

Jednego poranka wzruszyłem się szczególnie głęboko na dźwięk kościelnych organów —budziła się akurat wiosna, a ja czułem powiew czegoś, co nowe i nieznane. Zrodziła się we mnie niezwykła tęsknota, uczucie wydające się sięgać głębin duszy. Pomyślałem, jak cudnie byłoby spędzić resztę życia w klasztorze, w jedności z Bogiem i przyrodą. Gdy matka wracała z kościoła, wyszedłem jej naprzeciw wołając: „Mamo! Jak by to było dobrze, gdybym został księdzem!” Była wniebowzięta- i to mało powiedziane! Jej szczęście rosło w następnych dniach, gdy upewniałem ją, że coraz bardziej utwierdzam się w tym, co uznałem za Boże powołanie. Przekonałem mamę, żeby poszła ze mną do klasztoru porozmawiać z ojcem przełożonym. Ojciec przełożony wydał się usatysfakcjonowany powagą moich zamiarów i oznajmił matce, że któregoś dnia na pewno zostanę kapłanem. W końcu dyrektor seminarium franciszkańskiego, zwanego „Uczelnią Serafińską”, przyjął mnie do swojej szkoły. 28 września 1928 roku rozstałem się z rodziną i w towarzystwie ojca Carla pojechałem do seminarium, do prowincji Cosenza.

Lód zamiast mydła, religijność miast miłości

Podczas podróży myśli wędrowały ku najbliższym, których opuściłem. Później po kryjomu często ocierałem łzy płynące mi po policzkach. Pierwsze dni w seminarium minęły w pośpiechu i zamieszaniu. Przybywali nowi i zrobił się bałagan, bo nie każdy chłopiec umiał prędko przystosować się do rygorów nowego życia, tak różnego od dotychczasowej swobody. Gdy nadeszła zima, dokuczały mi odmrożenia, grypa i inne dolegliwości. Szkoła nie była ogrzewana. Z samego rana na dźwięk dzwonka przemierzaliśmy otwarty dziedziniec, by obmyć twarze przy studni, bo bieżącej wody nie było. Woda zamarzała w miskach, tak że trzeba było rozbijać lód; lodu używaliśmy zresztą jako mydła. Bywało, że dopiero po dwu, trzech dniach odważaliśmy się na kolejną toaletę twarzy. Ciężkie to było życie. Zimno działało zniechęcająco, mój zapał stygł z dnia na dzień. Usiłowałem przezwyciężać te trudności, a jednak coraz bardziej zamykałem się w sobie. Ze zdumieniem zauważałem, że mimowolnie uderzam w płacz. W takich chwilach nikt nie umiał mnie pocieszyć. Jednego razu ojciec Carlo, zdenerwowany moimi „fochami”, podszedł i zaczął mnie bić dłońmi, potem pięściami, a w końcu kopać. Muszę przyznać, że bezlitosne ciosy osiągnęły zamierzony cel: Postanowiłem, że przebrnę przez to seminaryjne życie, nawet jeśliby miało stać się jeszcze okropniejsze.

„Brat Szczęśliwy”

Szybko nauczyłem się, że nie mogę ufać nikomu i że nie istnieje nikt taki jak przyjaciel. Wydawało się, że szpieg stoi za każdym rogiem. Z pierwszych czterech lat seminarium nie pozostało mi wiele wspomnień. We wrześniu 1932 roku wyjechałem do klasztoru, gdzie spędziłem rok w nowicjacie. Według reguły nowicjatu Zakonu Braci Mniejszych św. Franciszka w dniu wstąpienia do zakonu otrzymuje się nowe imię. Od tamtej pory znano mnie zatem jako „brata Felice” (czyli „Szczęśliwego”). Do dziś pamiętam straszliwą nudę męczącą nowicjuszy. Wynikała z wymuszonego próżnowania spowodowanego sztucznie wytworzoną samotnością. Mimo że nowicjusze to ludzie mający wzrastać w poznaniu dróg Bożych, to w rzeczywistości patrzą na siebie spode łba, zazdrośni o drobnostki, gotowi do kłótni i obelg.

Bolesne rozczarowanie

Rok w nowicjacie zakończył się 4 października 1933 roku obrzędem ślubów zwykłych. 7 lipca 1940 roku przyjąłem święcenia kapłańskie. Gratulacje złożył mi biskup, przełożeni i obecni przy ceremonii księża. Byłem szczęśliwy i nad wyraz radosny. W końcu przecież zostałem księdzem. Jednakże podczas pierwszej odprawianej przez siebie mszy czułem się jak oszust, jak aktor w roli, do której mnie przypisano. Nie było we mnie radości ani zadowolenia. Gdzież podziała się ta obecność Boża, którą — jak mi obiecywano — miałem się namacalnie rozkoszować każdego dnia? Była to czcza formalność, tylko pustka. Po kilku latach w klasztorze św. Franciszka z Asyżu, gdzie uczyłem włoskiego, historii, geografii i religii na poziomie gimnazjum, przeniosłem się do klasztoru w Bisignane (Cosenza), a potem do Reggie Calabria. Tam właśnie pierwszy raz spotkałem chrześcijan ewangelikalnych.

Źródło wody żywej

Gdy 15 sierpnia 1945 roku mijałem Ewangelikalny Kościół Baptystyczny w Reggie Calabria, naszła mnie chęć spotkania się z pastorem. Jednego więc dnia zdobyłem się na odwagę i napisałem do niego list z prośbą o spotkanie. „Proszę bardzo, z przyjemnością zobaczę się z księdzem w dogodnym terminie” — odpowiedział Salvatore Tortorelli. Podczas rozmowy zachęcił mnie do czytania Biblii. „Proszę czytać z otwartym sercem i bez odgórnych uprzedzeń” — poradził. Po powrocie do klasztoru zabrałem się do lektury włoskiego przekładu Pisma Świętego. Dla mojego ducha i duszy było to jak źródło wody dla spragnionego, przejrzenie dla ślepca. Każda stronica przynosiła niespodzianki i nowe światło, jak gdyby ktoś otworzył okna w ponurym więzieniu. „Jak to możliwe?” — mówiłem sam do siebie. — „Jak to możliwe, że przeżyłem tyle lat nic nie wiedząc o tych wspaniałościach?” Pewnego dnia zwierzyłem się ze swych przeżyć pastorowi Tortorellemu. „To Pan cię wzywa, abyś zerwał z kłamstwem. Zostaw wszystko i nawróć się na Ewangelię Jezusa Chrystusa”. Przed opuszczeniem klasztoru powstrzymywały mnie jednak dwie sprawy. Po pierwsze, bałem się piętna osoby wzgardzonej, księdza pozbawionego godności kapłańskiej. Po drugie, lękałem się wejścia w nieznany świat bez żadnego zabezpieczenia, pracy. To ostatnie było szczególnie ważne, gdyż artykuł 5 konkordatu zawartego przez państwo włoskie z Watykanem zabraniał zatrudniania byłych księży. W takiej sytuacji nie potrafiłem się zdecydować na opuszczenie zakonu.

„Jezus chce cię zbawić”

Niebawem przeniesiono mnie do klasztoru w Staletti. Idąc raz ulicą, usłyszałem, że ktoś mnie woła. Odwróciłem się i ujrzałem, że jakiś chłop daje mi znaki. Chciałem przekazać pozdrowienia od pastora baptystów z Reggie Calabria. Byłem tam w zeszłym tygodniu, i powiedział mi, że jest u nas teraz ksiądz Guido Scalzi, który sympatyzuje z chrześcijaństwem ewangelikalnym. Wyjaśnił, że należy do wspólnoty w pobliskiej Gasperinie, sześć kilometrów od Staletti, a jego pastor Domenico Fulginiti chciałby się ze mną spotkać. Odparłem, że z radością przyjdę. Spotkanie nastąpiło po paru dniach. Wieczorem poszedłem pod wskazany adres. Dom był niewielki i skromnie urządzony, typowe domostwo kalabryjskich wieśniaków: stół, parę krzeseł, piec, przy nim blachy piekarskie i dwa sita do przesiewania mąki na chleb; na ścianie wisiały garnki, patelnie. Przez otwarte drzwi dojrzałem drugi pokój, służący za sypialnię. Pastor nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Nosił skromniutki garnitur bez krawata; widać było, że to zwykły chłop. „To ci dopiero pastor” — myślałem sobie, gdy się przedstawiał. Myślałem, że lada chwila wyjmie swoją Biblię i zacznie mnie nawracać, ale on patrząc na mnie z wielką życzliwością rzekł: — Wiesz już, co trzeba, o Słowie Bożym. Teraz trzeba ci tylko zbawienia. Jezus chce cię zbawić. Umarł na krzyżu, by zbawić twoją duszę. Dalej mówił coś o „nowym narodzeniu”, którego dostępuje się przez wiarę w zbawczą krew Jezusa. Opowiedział też historię Nikodema, który przyszedł zobaczyć się z Jezusem nocą. I powtórzył pod moim adresem słowa Mistrza: — Ty jesteś nauczycielem Izraela, a tego nie wiesz? „Nowe narodzenie. . . Gdybym tylko mógł się narodzić na nowo” — myślałem. — „Gdyby tylko zatrzeć bolesną przeszłość, wszystkie błędy, złudzenia, grzechy, cały brud i błoto, w jakim od lat tkwi moja dusza. . . Gdybym tylko mógł zacząć nowe życie, czyste w oczach Boga i ludzi. Gdybym tylko mógł się na nowo narodzić. . . ”

Modlitwa wiary

— Musisz się na nowo narodzić — powtórzył ciepło wieśniak. Nie wiedziałem, co odrzec, ale cieszyłem się, że zgadzam się z nim we wszystkim, co mówi z takim wielkim przekonaniem. Mówił prosto; w jego słowach nie było wyższości ani też śladu profesorskiej swady. Po chwili wstał i powiedział:

— Jeśli się zgodzisz, moglibyśmy się pomodlić, zanim się rozejdziemy.

— Oczywiście — odparłem.

Ukląkł wznosząc ręce ku niebu i zamknąwszy oczy pogrążył się w modlitwie. Moje oczy były szeroko otwarte. Zaczął dziękować Bogu za to, że mogłem usłyszeć Ewangelię zbawienia. Prosił Boga, żeby oczyścił moje serce z wszelkiego grzechu i obmył mą duszę bezcenną krwią Jezusa, swego Syna Jednorodzonego, który umarł na krzyżu, aby zapłacić za me odkupienie. Modlił się jakiś czas. Klęczałem, zakłopotany, z pewnym dystansem słuchając go i uśmiechając się pod nosem, gdy wspomniał o mych grzechach. Jakie mógł mieć o tym pojęcie? Patrzyłem: miał wciąż zamknięte oczy i wznosił ku górze ręce w błagalnym geście. Cała jego sylwetka świadczyła o żarliwości modlitwy. Była to zaprawdę modlitwa wiary; jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś tak się modlił. A przecież właśnie to musiała być najautentyczniejsza modlitwa, w pełni zgodna ze słowami Jezusa, który przestrzegał przed mechanicznym wielomówstwem, a zachęcał do modlitw o potrzeby chwili. Cóż było w tej chwili potrzebniejsze niż zbawienie mojej duszy?

Życie wieczne w Jego Synu

Zamknąłem oczy i wzrokiem duszy ujrzałem całe swe życie. Wady, pychę, pożądliwość, obłudę, kłamstwa i wiele innych spraw; ujrzałem na sobie każdy możliwy grzech, byłem jak trędowaty pokryty ohydną przypadłością. Wystraszyłem się stanu swej duszy. Załamany, rozmyślałem, jak wyrwać się z tego strasznego położenia, ze wszystkich moich grzechów. I przypomniały mi się słowa, które przed chwilą padły w modlitwie: „Krew Jezusa oczyszcza nas z wszelkiego grzechu”. Pojąłem, co to znaczy: być naprawdę wolnym. Oddałem się bez reszty w ręce Jezusa, Zbawcy, rozpaczliwie wyczekując Jego pomocy: „Panie, zmiłuj się nade mną, grzesznym. Zbaw moją duszę”. Doznawałem wielkiej rozterki. Widziałem swe dotychczasowe życie, przyjemności, zaszczyty, jakie ono daje; widziałem krewnych, przyjaciół i wszystkich, którzy mnie cenią. A z drugiej strony czekało życie nieznane i pełne trudu i wyrzeczeń. Lecz widziałem tam Jezusa, który wyczekuje mnie z otwartymi ramionami, gotów mnie przyjąć, dać nowe serce, nową duszę i nowe życie, pełne Jego łaski, pokoju i miłości. Pismo mówi: „A toć jest świadectwo, iż nam Bóg dał żywot wieczny; a ten żywot jest w Synu jego” (1J 5,11).

Zawierzyć Jezusowi

Poczułem, jak pokój napełnia mi serce. Pierwszy raz w życiu odczułem obecność Jezusa. Był tam z nami, w tej chłopskiej izbie. Uznał moją skruchę, wziął mnie do Siebie i przemówił do mnie. Jego głos brzmiał w mych uszach jak muzyka. Ukoił niepokój serca, a z umysłu znikła ciemność. Jego obecność była tak namacalna, iż zdawało mi się, że gdybym wyciągnął rękę, dotknąłbym Jego szaty. To był On. Mój Pan i mój Mistrz. Jezus. Brat Fulginiti zrozumiał, że dzieje się ze mną coś ważnego i że Pan odpowiedział na jego modlitwę. Objął mnie i rzekł: — Pan dotknął twego serca. Uwierz tylko w Niego i nie odkładaj tego na później. Kto wie, czy otrzymasz następną okazję, by przyjąć Jego zaproszenie? Nieprzyjaciel zawsze będzie się starał powstrzymać cię od wejścia na drogę zbawienia. — Bracie, postanowiłem służyć Panu na śmierć i życie — odparłem z oczyma pełnymi łez. „Ale Chrystus odkupił nas z przekleństwa zakonu, stawszy się za nas przekleństwem, (albowiem napisane: Przeklęty każdy, który wisi na drzewie)” (Ga 3,13).

Od czasu nawrócenia i odejścia od katolicyzmu miałem zaszczyt pracować jako pastor-misjonarz, ewangelista, a także założyciel i dyrektor radia „La Voce Della Speranza” (Głos Nadziei), nadającego za pośrednictwem wielu stacji w Stanach Zjednoczonych i Europie.

Guido Scalzi, nawrócony ksiądz

Włoch Guido Scalzi jest obecnie w bardzo podeszłym wieku, a może nawet już u Pana. Przez wiele lat pracował jako ewangelista, nauczyciel oraz twórca i szef programu radiowego „Głos Nadziei”

Daleko od Rzymu, blisko Boga - świadectwa 58 nowonarodzonych księży