poniedziałek, 30 września 2019

Nowy Socjalistyczny Rząd Światowy

Ulegli niewolnicy dobroczynnego państwa1 (1958) 
Postęp oznacza zmierzanie w pożądanym kierunku, lecz to, czego każdy z nas pragnie dla rodzaju ludzkiego, często się od siebie różni. W rozdziale zatytułowanym „Możliwe światy”2 prof. Haldane przedstawił przyszłość, w której człowiek przewidziawszy, że Ziemia wkrótce nie będzie się nadawać do zamieszkania przygotował się do wędrówki na Wenus, drastycznie modyfikując swoją fizjologię oraz porzucając sprawiedliwość, litość i szczęście. Jego jedynym pragnieniem stało się przetrwanie. Mnie natomiast znaczniej bardziej obchodzi jakość ludzkiego życia niż jego długość. Postęp według mnie oznacza zmierzanie ku coraz większej dobroci i szczęściu w życiu poszczególnych jednostek. Sama długowieczność gatunku, podobnie jak i pojedynczych ludzi, wydaje mi się ideałem godnym pogardy. Posunę się więc jeszcze dalej niż C. P. Snow w odsuwaniu bomby wodorowej z centrum naszego zainteresowania na dalszy plan. Podobnie jak on, nie mam pewności, czy zagłada za jej sprawą jednej trzeciej ludzkości (tej części, do której również i ja należę) byłaby czymś złym dla tych, którzy przeżyją. Podobnie jak on, nie sądzę, byśmy wszyscy mieli zostać przez nią uśmierceni. Przypuśćmy jednak, że tak się stanie. Jako chrześcijanin z góry zakładam, że historia ludzkości pewnego dnia się zakończy. Nie próbuję jednak doradzać Wszechwiedzącemu, jaka byłaby ku temu najodpowiedniejsza data. Bardziej interesuje mnie to, jaki wpływ bomba wywiera na nas w obecnej chwili. 
Można spotkać młodych ludzi, którzy z powodu zagrożenia nią zatruwają sobie każdą przyjemność i unikają wszelkich obowiązków. Czyżby nie wiedzieli, że i tak wszyscy umierają, bądź to od bomby, bądź od czegoś innego (a wielu w sposób pożałowania godny)? Nic tu nie pomoże grymaszenie i dąsanie się. 
Nie zagłębiając się w temat, w moim mniemaniu poboczny, wracam do istoty zagadnienia. Czy ludzie stają się, lub są w stanie stać się lepsi i szczęśliwsi? Oczywiście, odpowiedzi na to pytanie można udzielić tylko i wyłącznie w formie przypuszczenia. Większość indywidualnych doświadczeń (a nie ma wszak żadnych innych) nigdy nie pojawia się w wiadomościach, a już na pewno nie w książkach historycznych. Człowiek nie potrafi w pełni pojąć nawet swoich własnych. Pozostają nam tylko ogólniki. Wszelako i wśród nich trudno jest zachować równowagę. Sir Charles wylicza wiele dowodów autentycznej poprawy. Musimy jednak przeciwstawić im Hiroszimę, oddziały Black and Tan3, gestapo, GPU, „pranie mózgów” i sowieckie łagry. Być może stajemy się bardziej życzliwi w stosunku do dzieci. Jednocześnie jednak gdzieś zapodziewa się nasza życzliwość wobec starców. Każdy lekarz powie nam, że nawet ludzie zamożni nie chcą się opiekować sędziwymi rodzicami. „Czy nie można umieścić ich w jakimś domu?” powiada Goneril4
Sądzę, że pożyteczniejszą rzeczą niż próba wprowadzenia równowagi będzie przypomnienie sobie, iż większość wspomnianych zjawisk, zarówno dobrych jak i złych, wynika z dwóch przyczyn. Obydwie prawdopodobnie zadecydują o tym, co będzie się z nami działo przez najbliższy czas. 
Pierwsza z nich to postęp i coraz intensywniejsze wdrażanie nauki. Jeśli chodzi o interesujące mnie cele, stanowi to dziedzinę neutralną. Będziemy w stanie leczyć, a z drugiej strony generować coraz więcej chorób (to wojna bakteriologiczna, a nie bomby, może przyczynić się do ostatecznej zagłady), przynosić coraz większą ulgę i zadawać coraz więcej cierpień, gospodarować coraz większą ilością zasobów lub je marnotrawić czy wręcz unicestwiać. Możemy stać się albo większymi dobroczyńcami, albo gorszymi szkodnikami. Domyślam się, że będziemy czynić zarówno pierwsze, jak i drugie naprawiać jedno, a psuć inne, likwidować state nieszczęścia, stwarzać zaś nowe, wystrzegać się jednej rzeczy, narażając się na inną. 

Drugą przyczyną jest zmiana stosunków między rządem a poddanymi. Sir Charles wzmiankuje o naszym nowym podejściu do przestępczości. Ja natomiast wspomnę o pociągach wypełnionych po brzegi Żydami, których zwożono do niemieckich komór gazowych. Sugestia, że istnieje tu wspólny element, wydaje się szokująca, lecz uważam ją za ściśle zgodną z prawdą. Według filozofii humanitaryzmu, wszelkie przestępstwa mają charakter patologiczny i wymagają nie kary, ale leczenia. Pogląd ten oddziela pomoc okazywaną przestępcy od koncepcji sprawiedliwości i zasłużonej kary, a sprawiedliwe leczenie jest wszak bez sensu. 
Zgodnie z dawnym podejściem, opinia publiczna mogła zaprotestować przeciwko zbyt rygorystycznemu wyrokowi (protestowała na przykład przeciwko naszemu staremu prawu karnemu), gdy wykraczał poza to, na co dany człowiek „zasłużył”. Kara stanowiła zagadnienie etyczne, na temat którego każdy mógł wyrazić swoją opinię. Terapeutyczne traktowanie przestępcy można oceniać jedynie na podstawie prawdopodobieństwa odniesionego sukcesu. Jest to zagadnienie techniczne, o którym mogą się wypowiadać tylko eksperci. W ten sposób przestępca przestaje być traktowany jako osoba mająca prawa i obowiązki, a staje się jedynie przedmiotem, nad którym może pracować społeczeństwo. Na tym właśnie w swojej istocie polegało traktowanie Żydów przez Hitlera. Byli oni przedmiotami zabijanymi nie dlatego, że zasłużyli na karę, lecz ponieważ według jego teorii stanowili chorobę społeczną. Skoro społeczeństwo może naprawiać, przerabiać i zmieniać ludzi według swojego widzimisię, to owo widzimisię może oczywiście być nie tylko humanitarne, lecz także mordercze. Powyższe rozróżnienie jest nadzwyczaj ważne. Tak czy inaczej, władcy stali się właścicielami. 
Zwróćmy uwagę, jak mogłoby funkcjonować „humanitarne” podejście do przestępczości. Skoro zbrodnie są chorobami, dlaczego choroby miałyby być traktowane inaczej niż zbrodnie? A kto potrafi zdefiniować chorobę, jeśli nie ekspert? Jedna ze szkół psychologii już uznaje moją religię za nerwicę. Jeśli owa nerwica stanie się kiedyś niewygodna dla władzy, czy coś mogłoby stanąć na przeszkodzie, aby poddać mnie przymusowemu „leczeniu”? Jak to czasami bywa, może ono być bolesne. Nic jednak nie pomoże pytanie: „A co ja zrobiłem, by na to zasłużyć?” Funkcjonariusz, który nas „naprostowuje”, odpowie: „Ależ panie kolego, nikt pana nie obwinia. My nie wierzymy już w sprawiedliwość opartą na zasłużonej karze. My poddajemy pana leczeniu”. 
Takie podejście jest niczym więcej, jak skrajnym zastosowaniem politycznej filozofii zadomowionej w większości współczesnych społeczeństw. Wkradła się ona do nas bez naszej wiedzy. Dwie wojny wymusiły ogromne ograniczenia wolności, a my, choć wśród narzekania, przyzwyczailiśmy się do naszych pęt. Coraz większa złożoność oraz ryzyko naszego życia ekonomicznego zmusiły rząd do tego, by przejąć władzę nad wieloma sferami działalności, które niegdyś zależały od dobrej woli lub przypadku. Nasi intelektualiści ulegli najpierw niewolniczej filozofii Hegla, potem Marksowi, a wreszcie lingwistycznym analitykom. 
W rezultacie obumarła klasyczna teoria polityczna wraz ze swoimi stoickimi, chrześcijańskimi i naukowo-prawniczymi podstawowymi koncepcjami (prawo naturalne, wartość jednostki, prawa człowieka). Współczesne państwo istnieje nie po to, żeby strzec naszych praw, lecz by świadczyć nam dobro, lub czynić nas dobrymi ludźmi tak czy owak, by robić coś dla nas lub zrobić coś z nas. Z tego powodu nowy przydomek „przywódca” został nadany tym, którzy niegdyś byli „władcami”. Staliśmy się bardziej ich podopiecznymi, uczniami lub zwierzętami domowymi. Nie zostało nam już nic, o czym moglibyśmy im powiedzieć: „To nie wasz interes”. Całe nasze życie bowiem jest ich interesem.
Używam słowa „oni”, ponieważ byłoby dziecinadą nie zdawać sobie sprawy z tego, że faktyczna władza ma, i zawsze musi mieć, charakter oligarchiczny. Nasi panowie muszą być liczniejsi niż jedna osoba oraz mniej liczni niż ogół. Oligarchowie jednak zaczynają na nas patrzeć w nowy sposób. 
Tu, jak sądzę, mamy do czynienia z prawdziwym dylematem. Prawdopodobnie nie potrafimy, i z pewnością nie będzie nam się chciało, wracać do naszego pierwotnego stanu. Jesteśmy niczym oswojone zwierzęta (czasem należące do dobrych, a czasem do okrutnych panów) i prawdopodobnie zginęlibyśmy z głodu, gdybyśmy wydostali się z naszej klatki. Na tym polega trudność naszego dylematu.Ile jednak cennych dla mnie wartości może przetrwać w coraz dokładniej zaprogramowanym społeczeństwie? Oto trudność druga. 
Wierzę, że człowiek jest szczęśliwszy, a jego szczęście staje się bogatsze, gdy posiada „umysł człowieka wolnego”. Wątpię jednak, czy może go posiąść bez ekonomicznej niezależności, którą nowe społeczeństwo chce obalić. Ekonomiczna niezależność bowiem pozwala na edukację nie kontrolowaną przez władze. W dorosłym życiu ten, kto niczego nie potrzebuje, nie chce nic od władzy, może krytykować jej posunięcia i okazywać lekceważenie jej ideologii. Czytajmy Montaigne'a: oto głos człowieka na swojej własnej zagrodzie oraz jedzącego baraninę i rzepę wyhodowaną na własnym polu. Kto jeszcze może tak powiedzieć, gdy państwo jest dla wszystkich dyrektorem i pracodawcą? Bez wątpienia, nim ludzie zostali ujarzmieni, taką wolnością cieszyło się tylko niewielu. Wiem o tym. Dlatego z przerażeniem podejrzewam, że nasz jedyny wybór to albo społeczeństwa z nielicznymi ludźmi wolnymi, albo społeczeństwa nie mające ich w ogóle. 
Nowa oligarchia, w swoim dążeniu do tego, by nas zaprogramować, musi coraz bardziej działać w oparciu o swoje roszczenia do wiedzy. Skoro mamy doznawać matczynej opieki, to matka powinna o wszystkim wiedzieć najlepiej. Oznacza to, że władza musi w coraz większym stopniu konsultować się z naukowcami, aż w końcu politycy w ścisłym tego słowa znaczeniu staną się marionetkami uczonych. Technokracja stanowi formę rządów, do której musi zmierzać zaprogramowane społeczeństwo. Panicznie boję się specjalistów u steru władzy, ponieważ zabierają głos w kwestiach wykraczających poza ich specjalność. Niech uczeni mówią nam o nauce. Władza natomiast obejmuje kwestie dotyczące dobra człowieka, sprawiedliwości oraz winna wyznaczać cele, do jakich warto zmierzać i jakim kosztem. Wykształcenie naukowe nie dodaje rangi opiniom wypowiadanym na takie tematy. Do lekarza należy zwrócenie mi uwagi, że jeśli nie uczynię tak a tak, umrę. Na pytanie jednak, czy warto żyć, może równie dobrze odpowiedzieć każdy inny człowiek. 

Po trzecie, nie podobają mi się aspiracje władzy, a więc powody, dla których wymaga ode mnie posłuszeństwa. Sięgają one bowiem zbyt daleko. Nie odpowiadają mi magiczne ambicje czarownika, ani boskie prawa Bourbonów. Nie tylko dlatego, że nie wierze w magię i w politykę Bossueta5. Wierzę w Boga, lecz nie znoszę teokracji. Każda władza bowiem składa się jedynie z ludzi, i gdy przyjrzymy się jej dokładnie, stanowi ona tylko środek zastępczy. Jeśli dodaje do swych nakazów słowa „tak mówi Pan”, kłamie, i to w sposób bardzo niebezpieczny. 
Z tych samych powodów drżę na wieść o władzy w imię nauki. W ten sposób dochodzą do głosu tyrani. W każdym wieku ludzie chętni do trzymania nas pod kontrolą, jeśli mają trochę rozsądku, wysuwają pewne tezy, które dzięki nadziejom i obawom epoki wydają się niezwykle przekonujące. Zbijają na nich swój kapitał. Raz była to magia, innym razem chrześcijaństwo. W obecnym czasie z pewnością będzie to nauka. Być może prawdziwi uczeni nie traktują zbyt poważnie „nauki” tyranów. Nie traktowali poważnie ani teorii rasistowskich Hitlera, ani biologii Stalina. Można im jednak nałożyć kaganiec. 
Musimy podkreślić ważność słów sir Charlesa, przypominających nam, że miliony ludzi na Wschodzie wciąż głodują. Dla nich moje obawy wydawałyby się czymś mało istotnym. Głodny człowiek myśli o jedzeniu, a nie o wolności. Musimy podkreślić również wagę twierdzenia, że nic prócz nauki, i to zastosowanej w sposób globalny, a więc wprowadzającej bezprecedensową kontrolę ze strony władzy, nie może napełnić żołądków i zapewnić medycznej pomocy całej ludzkiej rasie. Mówiąc krótko, nie może tego zapewnić nic prócz światowego państwa dobroczynnego. Przyznawanie pełnej racji tym prawdom mówi mi o skrajnym niebezpieczeństwie, na jakie narażona jest ludzkość w obecnym czasie. 
Z jednej strony doświadczamy rozpaczliwej potrzeby: głodu, choroby i strachu przed wojną. Z drugiej natomiast, wierzymy, że istnieje jakaś koncepcja, która mogłaby ją zaspokoić - wszechwładna globalna technokracja. Czyż nie stwarza ona idealnej możliwości powstania niewolnictwa? Właśnie tak pojawiało się ono w przeszłości: poprzez istnienie ogromnej potrzeby (prawdziwej lub pozornej) u jednej ze stron, oraz zdolności (prawdziwej lub pozornej), by ją zaspokoić u drugiej. W świecie starożytnym poszczególne jednostki sprzedawały się w niewolę, aby móc się wyżywić. Podobnie dzieje się ze społeczeństwem. Oto mamy znachora, który może wybawić nas od czarowników, wojownika od barbarzyńców oraz Kościół od piekła. Dajmy im to, czego żądają, i powierzmy się ślepo w ich ręce. Oby nas tylko wyratowali! Być może straszliwa transakcja odbędzie się raz jeszcze. Nie możemy winić ludzi za to, że się na nią godzą. Trudno byłoby im tego odmawiać. Z drugiej jednak strony, trudno byłoby znieść, gdyby tak uczynili. 
Zagadnienie postępu zmusza nas do zadania sobie pytania, czy potrafimy znaleźć jakikolwiek sposób, by podporządkować się światowemu systemowi paternalistycznej technokracji bez utraty całej osobistej prywatności i niezależności. Czy istnieje możliwość, by zdobyć cały miód oferowany przez dobroczynne superpaństwo, unikając jednocześnie jego żądła? 
Nie dajmy się na to nabrać. Szwedzki smutek to tylko przedsmak. Życie na swój własny sposób, nazywanie swego domu własnym zamkiem, radość z owoców swojej pracy, kształcenie własnych dzieci zgodnie z sumieniem, możność oszczędzania, by mogły żyć w pomyślności po śmierci rodziców - oto życzenia głęboko zakorzenione w białym i cywilizowanym człowieku. Ich spełnienie jest prawie tak samo niezbędne dla naszych cnót, jak i dla naszego szczęścia. Ich całkowite udaremnienie może spowodować katastrofalne skutki, zarówno moralne, jak i psychologiczne. 
Wszystkie te niebezpieczeństwa czyhają na nas nawet wtedy, gdy struktura społeczeństwa, na którą wskazują nasze potrzeby, okaże się bezprecedensowym sukcesem. Czy jednak jest on czymś pewnym? Jaką mamy gwarancję, że panujący nad nami ludzie dotrzymają, lub potrafią dotrzymać obietnicy, która pierwotnie zainspirowała nas, aby się im zaprzedać? Nie dajmy się oszukać przez sformułowania mówiące, iż „człowiek bierze los w swoje ręce”. Tak naprawdę może stać się tylko jedno: pewne osoby wezmą w swoje ręce los innych. Będą to tylko ludzie, z których każdy ma jakieś wady, a niektórzy będą odznaczać się chciwością, okrucieństwem i nieuczciwością. Im dokładniej zostaniemy zaprogramowani, tym bardziej staną się oni potężni. Czyżbyśmy odkryli jakiś nieznany powód, dlaczego tym razem władza nie miałaby doprowadzać ludzi do zepsucia, tak jak to czyniła w przeszłości? 

Przypisy: 
1  Od czasów rewolucji francuskiej do wybuchu I wojny światowej w roku 1914 powszechnie zakładano, że postęp ludzkości jest nie tylko możliwy, lecz nieunikniony. Dwie straszliwe wojny oraz wynalezienie bomby wodorowej spowodowało, że ludzie zaczęli poddawać w wątpliwość to ufne założenie. „The Observer” zaprosił pięciu znanych pisarzy, aby odpowiedzieli na następujące pytania: „Czy człowiek w dzisiejszych czasach się rozwija? Czy postęp jest nadal możliwy?”. Niniejszy artykuł, jako drugi z kolei, stanowi odpowiedź na pierwszy z nich, autorstwa C. P. Snowa pt. Człowiek w społeczeństwie, „The Observer”, lipiec 1958. 
2 Jest to jeden z esejów z książki J.B.S. Haldane’a pt. Possible Worlds and other Essays, Londyn 1927. Patrz też: „The Last Judgement” w tej samej książce. 
3  Odznaczające się okrucieństwem oddziały brytyjskie, wysłane do Irlandii w celu zdławienia rewolucji Sinn Fein w latach 1919-1921; przyp. tłum.
4 Z Króla Leara W. Szekspira. 
5 Jacques Bcnigne Bossuet, Politique tiree des propres paroles de l’Ecriture-Sainte, Paryż 1709.


   C.S. Lewis - Nieodparte racje

poniedziałek, 2 września 2019

Gorliwe bobry, które obsługują klatki dla religijnych wiewiórek


Wśród chrześcijan wszystkich wieków, należących do rozmaitych kierunków doktrynalnych, panowała pełna zgoda co do jednej rzeczy: wszyscy oni wierzyli, że chrześcijanin mający poważne duchowe aspiracje, powinien nauczyć się długo i często rozmyślać o Bogu. Gdy tylko chrześcijanin zacznie dążyć do wzniesienia się ponad mierny poziom obecnego religijnego doświadczenia, wówczas szybko odkryje potrzebę poznania samego Boga jako ostatecznego celu wszelkiej chrześcijańskiej doktryny. Gdy będzie się starał zgłębić świętą cudowność Trójjedynego Boga, wówczas odkryje, że wytrwałe i inteligentnie ukierunkowane rozmyślanie o Osobie Boga jest koniecznością. Chcąc dobrze znać Boga, musi nieustannie o Nim myśleć. Nie ma drogi na skróty do czystej duchowości, o czym świadczy wszystko, co odkrył człowiek o sobie lub o Bogu. Jest to wolny dar, ale niezwykle kosztowny. Oczywiście wymaga to nabycia szerokiego zakresu wiedzy teologicznej. Szukanie Boga poza Jego własnym objawieniem zawartym w Piśmie jest nie tylko daremne, lecz również niebezpieczne. Trzeba także poznać Jezusa Chrystusa jako Pana i Odkupiciela, oraz położyć w Nim zupełną ufność. Chrystus nie jest jedną z wielu dróg umożliwiających dostęp do Boga. Nie jest też najlepszą z wielu dróg; On jest jedyną drogą „Ja jestem drogą i prawdą, i życiem. Nikt nie przychodzi do Ojca inaczej jak tylko przeze Mnie” (Jana 14,6 BT). Odmienne wierzenia są niechrześcijańskie. Jestem przekonany, że brak wielkich świętych w tych czasach, nawet wśród tych, którzy prawdziwie wierzą w Chrystusa, jest spowodowany po części naszym brakiem chęci poświęcenia wystarczającej ilości czasu na pielęgnowanie poznania Boga. My, należący do nerwowego Zachodu, jesteśmy ofiarami filozofii, która oparta jest na tragicznym niezrozumieniu aktywności. Zdobywanie i wydawanie pieniędzy, wyjścia i powroty, organizowanie i promowanie, kupowanie i sprzedawanie, praca i zabawa jedynie to składa się na życie. Jeśli nie układamy planów lub już teraz nie trudzimy się, by je zrealizować, to czujemy się nieudacznikami, ludźmi bezpłodnymi, bezowocnymi eunuchami, pasożytami żerującymi na społeczeństwie. W wielu kościołach ewangelia pracy (jak ją ktoś nazwał) wyparła Ewangelię Chrystusową.
Usiłując wykonać dzieło Pańskie, często tracimy kontakt z Panem tego dzieła, a także dosłownie doprowadzamy naszych ludzi do wyczerpania. Słyszałem, jak niejeden pastor chełpił się tym, że jego zbór jest „żywy”, wskazując na dowód w postaci napiętego kalendarza, w którym każdego wieczora i każdego dnia widniały terminy licznych spotkań. Oczywiście to niczego nie dowodzi, prócz tego, że pastor i zbór kierują się złą filozofią duchową. Wiele z tych czasochłonnych zajęć jest bezużytecznych, a inne są wprost śmieszne. „Ale - mówią gorliwe bobry, które obsługują klatki dla religijnych wiewiórek - te zajęcia tworzą wspólnotę i trzymają ludzi razem”.
Odpowiadam na to, że to, co one tworzą wcale nie jest żadną wspólnotą. I jeśli najlepszą rzeczą, którą Kościół ma do zaoferowania jest trzymanie ludzi razem, to nie jest to Kościół w nowotestamentowym znaczeniu tego słowa. Centralnym punktem, który przyciąga prawdziwy Kościół jest Pan Jezus Chrystus. Jeśli chodzi o wspólnotę, to niech Duch Święty ją nam zdefiniuje: „I trwali w nauce apostolskiej i we wspólnocie, w łamaniu chleba i w modlitwach” (Dzieje 2 ,.42).
Świecki człowiek nigdy nie odpoczywa. Musi „gdzieś chodzić” i „coś robić”. Jest to skutek Upadku, symptom głęboko usadowionej choroby, lecz ślepi przywódcy religijni karmią ten straszny niepokój, zamiast leczyć go za pomocą Słowa i Ducha.
 Jeśli wiele zajęć, w które angażuje się przeciętny zbór, prowadzi do zbawienia grzeszników lub do doskonalenia wierzących, to łatwo i triumfalnie można by je było usprawiedliwić, lecz tak nie jest. Moje obserwacje doprowadziły mnie do przekonania, że wiele, być może większość zajęć, w które angażuje się przeciętny zbór; w żaden sposób nie przyczynia się do wykonania prawdziwego dzieła Chrystusa na ziemi. Mam nadzieję, że się mylę, lecz obawiam się, iż mam rację.
Nasze religijne zajęcia powinny być ułożone w taki sposób, żebyśmy mieli mnóstwo wolnego czasu na pielęgnowanie owoców odosobnienia i ciszy. Jednakże trzeba pamiętać, że możliwe jest marnowanie okresów wyciszenia, które udało się nam wyrwać dla siebie wśród zgiełku dnia. Nasze rozmyślanie ma być skierowane ku Bogu; w przeciwnym wypadku możemy spędzać nasz czas na ponownej rozmowie z samymi sobą. Może to przyczynić się do wyciszenia naszych nerwów, ale nie doprowadzi nas ani trochę dalej w naszym duchowym życiu.
Przychodząc do Boga powinniśmy umieszczać siebie w Jego obecności, ufając, że nie my jesteśmy stroną czynną, tylko On. Bóg długo czekał, by się nam objawić, czekał aż do tego czasu, w którym nasz hałas i nasza aktywność ucichły na tyle, byśmy mogli Go usłyszeć i poczuć. Następnie powinniśmy skupić uwagę naszych dusz na Trójjedynym Bogu. Nie jest ważne, czy jedna Osoba Trójcy, czy inna domaga się naszego obecnego zainteresowania. Możemy ufać, że Duch skłoni nasze umysły ku Osobie, o której w danej chwili najbardziej musimy rozmyślać.
Jeszcze jedno. Nie próbuj wyobrażać sobie Boga, gdyż będziesz miał zmyślonego Boga; i na pewno nie rób tego, co niektórzy czynili: nie „ustawiaj krzesła dla Niego”. Bóg jest Duchem. On mieszka w twoim sercu, a nie w twoim domu Rozmyślaj o Piśmie, i niech wiara pokaże ci takiego Boga, jaki jest w nim objawiony. Nic nie może się równać z tym chwalebnym widokiem.


Aiden Wilson Tozer - Niezwykły chrześcijanin