poniedziałek, 24 października 2022

Znieczulenie reformacji

Dawno temu idąc do dentysty ludzie narażali się na wielki ból i cierpienie. Dopiero 175 lat temu po raz pierwszy usunięto ludzki ząb pod narkozą.

600 lat temu został spalony na stosie Jan Hus, potem (i wcześniej) inni szczerzy wyznawcy Chrystusa, a wielu zostało skazanych na bezlitosne tortury. Dopiero 175 lat temu (lub mniej) wynaleziono niezwykłe znieczulenie. Dzięki niemu pacjenci nie czują zupełnie bólu, a nawet z przyjemnością latają samolotami do „dentysty”. Od czasów reformacji nic się nie zmieniło oprócz świetnego wynalazku zwanego znieczuleniem. Dzisiaj nie potrzeba narzędzi powodujących ból, nie potrzeba stosów, tak prymitywne metody dziś wywołałyby szok - za pomocą owego znieczulenia osiąga się znacznie większe i lepsze efekty. Dla przypomnienia tamtych czasów - fragment książki opartej na faktach.



Przy szeleście swoich kapłańskich szat mężczyzna pochylił się do przodu i ponownie zaczął mówić, nie dając Claudine szansy na dojście do słowa:

— A teraz powiedz nam, ty anabaptystko — wypluł słowa, jak gdyby były one trucizną. — Kto jest twoim mężem?
Claudine nie odpowiedziała od razu. Czy była to pułapka? Z pewnością wiedzieli, kto jest jej mężem! Czy starali się wyciągnąć od niej informacje na temat jego obecnego miejsca pobytu?
— Myślę, że wiecie kto jest moim mężem — odpowiedziała.
— Och tak? Znamy was, wy obrzydliwi anabaptyści. Wasi mężczyźni dzielą się kobietami i mają wszystkie do dyspozycji jak psy. Czyż to nie wspaniałe?
Słysząc to, Claudine oblała się rumieńcem. Poczuła narastający w niej gniew, więc w myślach modliła się o spokój. W końcu odpowiedziała opanowanym głosem:
— To nieprawda, ale oszczercze pomówienie.
— Ty kłamliwa kobieto! — wybuchnął ksiądz. — Temu również zechcesz zaprzeczyć, ale to prawda. Jakiś czas temu grupa anabaptystów siłą zdobyła miasto Muenster i okupowała je przez pewien czas. I owszem, oni mieli wszystko wspólne, włączając w to kobiety. Poza tym, pookradali kościoły i zakony. I to chcesz pewnie podważyć? Myślę, że nie spodziewałaś się, że ja o tym wiem, ale to prawda — bezczelnie się w nią wpatrywał.
— Owszem, tego dokonali fałszywi nauczyciele. Absolutnie nie chcemy brać udziału w ich nikczemnym postępowaniu. Nie są oni naszymi braćmi — Claudine pragnęła, aby ta część była dobrze zrozumiana. — Możesz temu przeczyć, ile tylko zechcesz, ale ja i tak wiem, że jest to prawdą — po czym ksiądz zamknął usta, tak jakby ostatnimi słowy podsumował całe zagadnienie.
Wtedy urzędnik odchrząknął i zapytał: — Gdzie jest twój mąż?
— Nie wiem — Claudine niezmiernie się cieszyła, że mogła udzielić takiej odpowiedzi całkowicie prawdomównie.
— Kobieto, nie wierzę ci, że naprawdę nie masz najmniejszego pojęcia o tym, gdzie on się teraz znajduje. Gdzie on jest? — zapytał ponownie, kładąc wielki nacisk na ostatnie trzy słowa.
— Nie chcę odpowiadać na to pytanie. Tę informację wykorzystalibyście po to, aby mu zaszkodzić — Claudine siedziała w pełnym determinacji milczeniu, patrząc na sekretarza w skupieniu zapisującego każde wypowiedziane słowo.
— Możemy sprawić, że i tak nam powiesz — urzędnik groźnie kiwał głową, gapiąc się na nią. — Czy otrzymałaś od niego jakieś informacje? — uważnie się jej przypatrywał, jakby chciał odczytać jej myśli.

Jego stalowe spojrzenie zdawało się przeszywać ją na wskroś.
Co powinna powiedzieć? Chwilę się zastanawiała, po czym znowu powtórzyła:
— Nie chcę udzielać odpowiedzi na żadne z tych pytań.
W duchu kobieta drżała i modliła się o siły. Przesłuchiwanie odnośnie jej wiary było jedną rzeczą, ale bycie wykorzystywaną do zdobycia informacji o reszcie braci budziło w niej przerażenie. Absolutnie nie chciała się przyczynić do tego, żeby jej mąż lub ktokolwiek inny został schwytany. W jej umyśle zaczął też narastać strach przed torturami. Czy jeżeli odmówi im odpowiedzi na te pytania, będą ją torturować? „Panie, strzeż moich ust i daj mi jasny umysł, abym była ostrożna”.
Tak jak się obawiała, był to dopiero początek ich strasznego starania się, aby wydobyć z niej informacje.
— Gdzie urodziło się twoje dziecko?
— W Menen.
— Czy zostało ono ochrzczone?
— Nie było takiej potrzeby.
— Hmm... Czy też słyszycie te bzdury? — wtrącił ksiądz. — I kto był obecny przy porodzie twojego dziecka?
— Nasza znajoma, położna.
— Kto jest tą znajomą?

(…)

Teraz oczami pełnymi łez Claudine spojrzała w górę na oskarżyciela,
- Nie mogę, proszę pana! - wykrzyknęła w strasznym cierpieniu. — Ale proszę pana, błagam, błagam, niech pan ma litość! - przycisnęła swojego synka do piersi.
- Zabierzcie je - urzędnik rozkazał strażnikowi.

Odgłos kroków zbliżył się do niej, po czym Jan został wyrwany z jej objęć. Kiedy jego przerażony płacz zamarł w oddali, łzy kobiety przekształciły się we wstrząsający nią całą szloch. Każda część ciała nakazywała jej poderwać się, pobiec za strażnikiem i błagać o swoje dziecko, jednak mimo to siedziała bez ruchu.
Urzędnik stał tuż przed nią. Był przekonany o swoim zbliżającym się zwycięstwie.
— Możesz mieć go z powrotem, jeżeli tylko się poddasz — powiedział brzmiącym prawie kojąco głosem.

Kendra K. Burkholder - Kogóż bać się będę ?

Wydarzenia zrelacjonowane w tej powieści oparte są na faktach; spisane zostały na podstawie starannie zgromadzonych informacji. Niektóre szczegóły i dialogi zostały dodane celem wspomożenia płynności wydarzeń, pomimo że autor nie mógł im świadczyć i ich utrwalić. Historia rozgrywa się w połowie XVI wieku we Flandrii - na obecnym obszarze Belgii. Główni bohaterowie byli członkami grupy chrześcijan, zwanych anabaptystami, a później znanych również jako mennonici.

Ruch anabaptystyczny został rozpoczęty w 1525 roku w Zurychu w Szwajcarii przez grupę ludzi studiujących Biblię, którzy pragnęli Kościoła opartego na nauczaniu z Nowego Testamentu, a nie kościoła stworzonego z całej populacji, niezależnie od szczerości wyznania. Anabaptyści praktykowali chrzest dorosłych wierzących, przez co rozumieli chrzczenie tych, którzy oddali się podążaniu za Chrystusem i wcielali w swoje codzienne życie Jego nauki. Odłam ten nie był nowym ruchem politycznym. Nawet przeciwnie — jego członkowie wyznawali nauczanie Jezusa i apostołów na temat niestosowania jakiejkolwiek przemocy. Jednymi z pierwszych przewodników tego zapoczątkowanego w Szwajcarii odłamu byli: Felix Manz, George Blaurock i Conrad Grebel.

Do 1535 roku ruch anabaptystyczny w swojej - opartej na Biblii - pokojowej formie zyskał wielkie poparcie w Holandii. jednym z pierwszych - oraz niezwykle wpływowych - przywódców w Holandii w latach 1535-1561 był Menno Simons, od którego imienia powstała nazwa mennonici. Ta książka opowiada historię Piersoma i Claudine, którzy dołączyłi do Kościoła anabaptystycznego kilka dekad po upływie 1535 roku.

poniedziałek, 10 października 2022

Okruchy filozoficzne. Chwila

Pamiętam, że już w podstawówce czytałem Kierkegaarda (1813-1855) i nic z jego książek nie rozumiałem. Było jednak coś, co mnie fascynowało w jego filozofii, choć było to nieokreślone. Poniższy tekst wydaje się zawikłany i dość katorżniczy. Ale może da się coś z tego wyciągnąć?
1. Człowiek, jeżeli ma się urodzić - rodzi się tylko raz oraz człowiek, jeżeli ma się narodzić powtórnie - rodzi się na nowo także tylko raz.
2. Narodziny oraz powtórne narodziny nie są zasługą narodzonego, lecz „przychodzą z góry”.
Coś jeszcze…?
Może warto dodać, że narodzenie to chwila, dłuższa lub krótsza, ale chwila, nie proces. Procesem może być oświecenie przed narodzeniem. W takim oświeceniu (żeby nie powiedzieć - średniowieczu) tkwi większość ludzi, którzy uważają siebie za chrześcijan. Aż do śmierci nigdy się nie rodzą... P.A.

Uczeń

Jeśli uczeń jest nieprawdą (gdyby było inaczej, wrócilibyśmy do sokratycznego toku myślenia), a mimo to — człowiekiem i otrzymuje warunek i prawdę, wówczas nie staje się człowiekiem dopiero w tym momencie, ponieważ już nim był, lecz staje się innym człowiekiem, nie w tym krotochwilnym sensie, jakoby miał się stać innym człowiekiem w obrębie tej samej jakości, co uprzednio, lecz staje się człowiekiem jakościowo innym, albo — jak moglibyśmy to inaczej określić — staje się nowym człowiekiem.

Jeśli był nieprawdą, to nieustannie też oddalał się od prawdy; otrzymując w chwili warunek zaczął się poruszać w przeciwnym kierunku, albo — mówiąc inaczej — przeżył zwrot. Pragniemy tę zmianę nazwać zwrotem (omvendelse), mimo że jest to pojęcie dotychczas nie używane; ale właśnie dlatego je wybieramy, aby nie zamącono nam w głowach; zostało ono bowiem jakby stworzone dla określenia tej zmiany, o której mówimy.

Jeżeli uczeń z własnej winy znajdował się w nieprawdzie, zwrot ten nie może się dokonać bez uświadomienia go sobie, albo tego, że stało się to [życie w nieprawdzie] z jego własnej winy, i wraz z uświadomieniem sobie tego zrywa ze stanem poprzednim. Ale jak się zrywa, jeśli nie z troską w sercu? Jednak troska ta dotyczy tu tego, że pozostawał on tak długo w poprzednim stanie. Pozwólcie nam taką troskę nazwać skruchą; czymże bowiem innym byłaby skrucha, która wprawdzie wyrasta ze zwrócenia się ku przeszłości, ale której intensywność zostaje zwiększona dzięki temu, co znajduje się w przyszłości, przed nią?

Jeżeli [uczeń] tkwił w nieprawdzie i teraz wraz z warunkiem przyjmuje prawdę, to dokonuje się w nim zmiana podobna do przejścia od niebytu do bytu. Ale to przejście od niebytu do bytu to przecież narodziny. Wszelako ten, który jest, nie może zostać urodzony — a mimo to rodzi się. Pozwólcie nam to przejście nazwać ponownymi narodzinami (Gjenfodelsen), dzięki którym przychodzi on na świat po raz drugi, zupełnie zresztą podobnie, jak dzięki narodzinom rodzi się jako pojedynczy człowiek, który jeszcze niczego nie wie o świecie, w którym się narodził, na przykład tego, czy jest zamieszkały, czy istnieją inni ludzie, czy nie; bo można zapewne zostać en masse ochrzczonym, ale nigdy en masse ponownie narodzonym. Podobne to jest do zachowania się [człowieka], który dzięki sokratycznej sztuce maieutycznej sam się urodził i z tego powodu o wszystkim innym w tym świecie zapomniał, i w głębszym sensie tego słowa nie był dłużnikiem żadnego człowieka — podobnie i człowiek ponownie narodzony nie zawdzięcza niczego żadnemu człowiekowi, lecz wszystko owemu boskiemu nauczycielowi i musi — jak ten, który poza sobą zapomniał o całym świecie — z powodu tego nauczyciela zapomnieć [także] o sobie samym.

Jeśli więc chwila miałaby nabrać decydującego znaczenia — a w przeciwnym razie mówimy przecież tylko sokratycznie, niezależnie od tego, czego byśmy nie powiedzieli i ilu wyszukanych słów byśmy nie użyli, i niezależnie od tego, czy mielibyśmy mniemać, nawet sami nie rozumiejąc, że zaszliśmy o wiele dalej aniżeli ów naiwny mędrzec, który nieprzekupny rozsądzał między Bogiem, ludźmi i samym sobą, bardziej nieprzekupny niż Minos, Ajakos i Radamantys — musi nastąpić zerwanie, a człowiek nie będzie mógł powrócić do starego, pierwotnego stanu, nie powinien nawet odczuwać chęci przypominania sobie tego, co mu pamięć pragnie podsunąć, i w jeszcze mniejszym stopniu będzie w stanie ponownie przyciągnąć Boga własnymi siłami na swoją stronę.

Ale czy wyżej przedstawione da się w ogóle sensownie pomyśleć? Nie spieszmy się z odpowiedzią, bowiem nie tylko ten pozostał dłużny odpowiedzi, który z powodu rozwlekłości i nadmiernej szczegółowości nigdy nie doszedł do początku odpowiedzi, ale także i ten, kto wykazał się wprawdzie wręcz wspaniałą szybkością i biegłością w odpowiadaniu na pytania, ale nie przejawił wystarczającej powściągliwości i rozwagi w rozwikłaniu trudności, zanim przystąpił do odpowiedzi. Zanim odpowiemy, zechciejmy więc zapytać, kim jest ten, kto na pytanie ma odpowiedzieć. Urodzić się — czy to się da pomyśleć? Tak, dlaczego nie; ale kim jest ten, który ma to pomyśleć? Tym, który się urodził, czy tym, który się nie urodził? To ostatnie jest niedorzecznością, jaka zapewne nikomu nie może przyjść do głowy, gdyż urodzonemu ta myśl nie może wpaść do głowy. Jeśli więc urodzony myśli siebie jako człowieka urodzonego, to myśl jego dotyka przejścia z niebytu do bytu. Podobnie rzecz się musi mieć z ponownymi narodzinami. A może problem miałoby utrudnić to, że niebyt wyprzedzający ponowne narodziny miałby zawierać w sobie więcej bytu niż niebyt, który wyprzedza urodzenie? Ale kim jest ten, kto ma to pomyśleć? Musi to być ponownie narodzony, bowiem byłoby niedorzecznością, gdyby miał to uczynić człowiek nie-narodzony-ponownie i czy nie byłoby to nad wyraz śmieszne, gdyby nie-narodzonemu-ponownie ten pomysł przyszedł do głowy?

Jeżeli jakiś człowiek był pierwotnie w posiadaniu warunku niezbędnego dla zrozumienia prawdy, sądzi, że sam jest, i jednocześnie, że Bóg jest. Jeżeli jest w nieprawdzie, musi pomyśleć o sobie właśnie to [że jest w nieprawdzie], a przypomnienie nie dopomoże mu do wysnucia żadnego innego wniosku. Czy posunie się dalej w swym myśleniu, o tym musi rozstrzygnąć chwila (choć ona już oddziałała, kiedy pozwoliła mu pojąć, że jest on nieprawdą). Jeśli tego nie rozumie, to jest skazany na Sokratesa, nawet jeśli mniema, że zaszedł znacznie dalej; wyrządzi temu mędrcowi niejedną przykrość, jak uczynili to ci, którzy pieniaczyli przeciwko niemu do tego stopnia — gdy wytykał im jedną czy drugą głupotę (ἐπειδάν τινα λῆρον αὐτων ἀφαιρῶμαι) — że byli gotowi go po prostu porządnie pokąsać (por. Teajtet, 151). — W chwili człowiek sobie uświadamia swoje ponowne narodziny; bowiem jego poprzedni stan, na który nie powinien się powoływać, był stanem niebycia; w chwili uświadamia sobie swoje odrodzenie, bowiem jego poprzedni stan był stanem niebycia. Gdyby jego poprzedni stan był stanem bycia, wówczas chwila w żadnym przypadku nie miałaby dlań decydującego znaczenia, jak przedstawiono to wyżej. Podczas gdy patos grecki koncentruje się na przypomnieniu, patos naszego projektu koncentruje się na chwili i nie ma się czemu dziwić, bo czyż nie jest to w najwyższym stopniu patetyczna sprawa — przejść od niebycia do istnienia?

Popatrz, oto treść mojego projektu! Może jednak ktoś powie: „To jest najśmieszniejszy ze wszystkich projektów, albo, ściślej, Ty jesteś najśmieszniejszym ze wszystkich projektodawców; jednak nawet jeśli ktoś projektuje coś nierozsądnego, to przecież zawsze może przy tym pozostać prawdziwa reszta, na przykład to, że on jest tym, który to zaprojektował; Ty natomiast zachowujesz się jak neapolitański żebrak (Lazaron), który pobiera pieniądze za pokazanie okolicy, którą każdy może sam zobaczyć; jesteś jak człowiek, który prezentuje skopa (barana) po południu za pieniądze, podczas gdy przed południem można go było zobaczyć gratis w szczerym polu”. — „Możliwe, że tak jest — zapadam się ze wstydu. Ale załóżmy teraz, że jestem właśnie taki śmieszny, pozwólcie mi więc naprawić mój błąd przez przedstawienie nowego projektu. Proch wynaleziono już kilkaset lat temu, byłoby zatem śmieszne, gdybym chciał udawać, że go wynalazłem; ale czy nie byłoby równie śmieszne, gdybym założył, że byle kto go wynalazł? Popatrz, teraz pragnę być na tyle uprzejmy, by założyć, że Ty jesteś tym, który wynalazł mój projekt; większej uprzejmości ode mnie nie możesz wymagać.
Albo, w przypadku gdybyś chciał temu zaprzeczyć, czy zaprzeczyłbyś także temu, że byle kto go wynalazł, to znaczy jakiś tam człowiek? W tym przypadku byłbym równie bliski dokonania ongiś tego odkrycia, jak ktokolwiek inny. Tak więc nie gniewasz się na mnie za to, że niegodnie przypisuję sobie coś, co należy do innego człowieka, lecz gniewasz się na mnie, ponieważ przypisuję sobie coś, czego nie wynalazł żaden człowiek, i na równi z tym rozgniewasz się, jeśli Tobie kłamliwie przypiszę to odkrycie. Czy to nie osobliwe, że istnieje coś takiego, o czym każdy, kto to zna, jednocześnie wie, że nie on jest wynalazcą tego czegoś i że nie można tego wynalazcy odnaleźć, choćby pytało się o to wszystkich ludzi? I mimo to oczarowuje mnie ta osobliwość w najwyższym stopniu, ponieważ jest sprawdzianem słuszności hipotezy i udowadnia ją. Byłoby przecież niedorzecznością żądać od człowieka, by sam z siebie odkrył, że go nie ma. Ale to przejście jest charakterystyczne dla ponownego narodzenia się, dla przejścia z niebycia do istnienia. Czy on to potem zrozumiał, nie ma nic do rzeczy; nawet jeśli się umie posłużyć prochem, czy rozłożyć go na części składowe — nie wynika z tego jeszcze, że wynalazło się proch. Zatem możesz się gniewać tylko na mnie bądź na każdego człowieka, który stwarza pozory wynalezienia tego, o czym mówiliśmy, ale z tego powodu nie musisz się złościć na sam projekt myślowy”.


Soren Kierkegaard - Okruchy filozoficzne. Chwila

wtorek, 20 września 2022

Dlaczego opuszczasz wiarę ojców?

Autor Listu do Hebrajczyków to znakomity taktyk duchowy. Nie traci słów na sprawy drugorzędne. W pierwszym rozdziale przechodzi wprost do podstawowej kwestii spornej, dzielącej judaizm i chrześcijaństwo: czy Jezus jest, czy też nie jest Synem Bożym?

Dla jego czytelników nie było to tylko akademickie pytanie. Nie mieli wykształcenia teologicznego. W każdym razie w większości byli to zwykli ludzie. Nie potrzeba więc bogatej wyobraźni, aby przedstawić sobie trudne sytuacje, w których często by się znajdowali, gdyby stawili czoła swoim poprzednim przywódcom religijnym. Rabini chcieliby wiedzieć, dlaczego opuścili wiarę swoich ojców, porzucając religię, którą sam Bóg nakazał w Starym Testamencie i przechodząc do absurdalnej i bluźnierczej chrześcijańskiej idei, według której cieśla z Nazaretu jest Bogiem wcielonym, równym Bogu.

"Spójrzcie - powiedzieliby rabini - czy Bóg nie natchnął słowa świętej Tory, oznajmiając wystarczająco jasno: „Słuchaj, Izraelu! Pan jest Bogiem naszym, Pan jedynie!” (5M 6:4)? Czyż nie było chwałą Izraela przez wszystkie wieki świadectwo o fakcie, że jest tylko jeden prawdziwy Bóg i sprzeciw wobec niedorzeczności mniemań pogan, którzy ubóstwiali zwykłych ludzi i czcili tysiąc jeden fałszywych bogów? I pomyśleć, że wy, którzy jako Żydzi słyszeliście o jedności Boga, ogłaszanej dziesięć tysięcy razy w waszym domu, w synagodze, świątyni, gdy jeszcze byliście dziećmi - pomyśleć, że wy moglibyście być oszukani przez tę fanatyczną sektę, która oddaje cześć człowiekowi, Jezusowi, jak gdyby był Bogiem! A kimże jesteście, aby mówić, że nasz arcykapłan i Sanhedryn mylili się krzyżując Jezusa? I co wiecie na temat Biblii? Słyszeliście po prostu opowieści o cudach, które Jezus rzekomo czyni i pozostajecie pod wrażeniem jego popularnej religijnej propagandy, wyobraziliście sobie, że musiał być czymś więcej, niż tylko człowiekiem. Ale nasz arcykapłan i rabini wiedzieli, co robią. Przejrzeli jego podstęp i mieli odwagę uczynić to, co Biblia nakazuje czynić z takimi oszustami - stracili go. 
Zatem, bądźcie rozsądni. Przestańcie wyobrażać sobie, że wiecie lepiej niż wasi rabini. Okażcie trochę szacunku i wdzięczności rodzicom za wychowanie. Wróćcie do wiary waszych ojców i nie rujnujcie swojego życia, nie łamcie serc rodzicom i nie przynoście wstydu rodzinie, porzucając wszystko, w czym zostaliście wychowani, aby pobiec za tą sektą fanatyków!"

Nic dziwnego, że stanąwszy w obliczu nieustannej blokady czy wręcz burzy ogniowej podobnej do opisanej, hebrajscy chrześcijanie zaczęli mieć wątpliwości. Czy możliwe, aby oni mieli rację, a ich uczeni nauczyciele i cała reszta narodu pozostawali w błędzie? Poza tym Stary Testament był bardzo jasny: jest tylko jeden Bóg. I nie można było zaprzeczyć, że większość chrześcijańskich nauczycieli to tylko rybacy i poborcy podatków oraz inni podobni im ludzie. Jak mogli wiedzieć lepiej niż rabini?



David Gooding - Niewzruszone Królestwo - List do Hebrajczyków dzisiaj

poniedziałek, 20 czerwca 2022

Gilead

Śmiało mogę powiedzieć, że ta powieść, już po przeczytaniu pierwszej strony, weszła do pierwszej dziesiątki moich ulubionych książek życia (a może i piątki...).
Mówią o niej: "Nagrodzona Pulitzerem i National Book Critics Circle Award pierwsza część legendarnej sagi autorstwa królowej amerykańskiej literatury pięknej! W Gileadzie, małym miasteczku w stanie Iowa, żyją trzy pokolenia Amerykanów. Ich świat definiują duchy wojny secesyjnej, konflikty rodzinne i religia, która stanowi serce tej zamkniętej wspólnoty. Od dekad czuwa nad nią kalwiński pastor, wielebny John Ames, "Gilead" to pożegnalny list kaznodziei do jego siedmioletniego syna z drugiego małżeństwa. Przewidując swój bliski kres, pragnie zostawić mu w spadku choć namiastkę ojcostwa - a wraz z nim przemyślenia, inspiracje i wartości, którymi powinien kierować się jego potomek w przyszłym życiu."
.Zero teologii, demagogii, moralizatorstwa, a jednak jest to powieść chrześcijańska i niezwykle mądra. Po jej przeczytaniu (jak to dobrze, że jeszcze ukażą się trzy tomy) myślę sobie, że powinienem napisać podobną - skierowaną do moich dzieci. Zakładając, że ukaże się po mojej śmierci, opowiedziałbym w niej o wszystkich istotnych moich motywacjach, decyzjach, przeżyciach, najgłębszych myślach - mogłoby to zająć ze cztery tomy. P.A.
***

To wszystko ma większe znaczenie, niż jestem w stanie wyrazić. Dlatego nie możesz osądzać mojej wiedzy jedynie na podstawie tego, na co znajduję słowa. Gdybym tylko potrafił przekazać ci to, co przekazał mi mój ojciec. Nie - to, co przekazał mi Bóg i co również tobie musi przekazać.

***

Właśnie to wydaje mi się najbardziej osobliwe w profesji pastora. Na mój widok ludzie zmieniają temat. A później ci sami ludzie przychodzą do mojego gabinetu i opowiadają zdumiewające rzeczy. Pod powierzchnią życia wiele się kryje, wszyscy o tym wiedzą. Sporo złośliwości i lęku, i poczucia winy, a także mnóstwo samotności, i to tam, gdzie tak naprawdę wcale byśmy się tego nie spodziewali.

***

 „Słuchajcie pilnie, lecz bez zrozumienia, patrzcie uważnie, lecz bez rozeznania”. Skłamałbym, mówiąc, że rozumiem te słowa, niezależnie od tego, ile razy bym je słyszał, a nawet głosił na ich podstawie kazania. Jest to po prostu stwierdzenie wielce tajemniczego faktu. Można przez całe życie, aż do samej śmierci, kogoś znać, ale na dobrą sprawę zupełnie nic o tej osobie nie wiedzieć. Człowiek może znać swojego ojca albo syna, a mimo to może ich nie łączyć nic poza lojalnością, miłością i brakiem wzajemnego zrozumienia.

***

Tego ranka zrobiłem coś dziwnego. W radiu grali walca i postanowiłem zatańczyć do tej muzyki. Nie myślę tu o tańcu w ogólnym tego słowa znaczeniu. Mam pewne pojęcie o walcu, ale nie znam kroków i całej tej reszty. Chodziło raczej o to, aby trochę pomachać rękami, a także o to, aby bardzo ostrożnie pokręcić się trochę w kółko. Wracając myślami do lat młodości, uzmysławiam sobie, że zawsze było mi jej mało, skończyła się, zanim tak naprawdę zdążyłem ją przeżyć.

***

Powróćmy jednak do kwestii czczenia twojej matki. Wydaje mi się znamienne to, że piąte przykazanie jest umieszczone między przykazaniami traktującymi o odpowiednim wielbieniu Boga i tymi, które dotyczą właściwego postępowania wobec innych. Zawsze mnie zastanawiało, czy kolejność przykazań ma znaczenie, czy występują według hierarchii ważności. Jeśli byłaby to prawda, czczenie matki stawałoby się ważniejsze niż powstrzymywanie się od zabójstwa. Teoria dość niezwykła, ale jestem otwarty na ten pomysł.

***

Kiedyś słyszałem, jak pewien mężczyzna powiedział, że chrześcijanie wielbią smutek. Z pewnością nie jest to prawdą. Niemniej należy przyznać, że rzeczywiście wierzymy w uświęconą tajemnicę zawartą w smutku. W twarzy twojej matki jest coś takiego, czemu zawsze chciałem sprostać, jakby była w tym jakaś prawda weryfikująca znaczenie moich słów. To piękna twarz, bardzo inteligentna, ale goszczący w niej smutek jest zrośnięty z tą inteligencją, że się tak wyrażę, do tego stopnia, że wydają się stanowić jedność. Myślę, że godność zawiera się w smutku po prostu dlatego, że Bóg tak sobie upodobał. On zawsze podnosi tych, którzy zostali upokorzeni.

***

Jak można odróżnić uczonego w Piśmie od proroka, za którego on najwyraźniej się uważa? Prorocy kochają ludzi, których ganią, a moim zdaniem tego właśnie autor artykułu zdaje się nie robić.

***

 „Jeden jest hojny, a stale bogaty, a nad miarę skąpy zmierza do nędzy”. W tym miasteczku można znaleźć wiele dowodów na słuszność tego przysłowia. Cóż, kościół jest nędzny z tego samego powodu, dla którego w ogóle jeszcze stoi. Nie powinienem więc narzekać.

***

Tamtego ranka rzeczywiście rozpoczęło się coś, co spowodowało, że miałem wrażenie, jakby moja dusza chciała się wyrwać z ciała. Nigdy ci nie opowiadałem, jak do tego wszystkiego doszło, jak to się stało, że się pobraliśmy. A możesz mi wierzyć, że wiele się nauczyłem z tego doświadczenia. To bardzo wzbogaciło moje pojmowanie nadziei - wystarczyła mi sama wiedza, że taka przemiana jest możliwa. Muszę ponadto przyznać, że to znacznie osłodziło moje wyobrażenie śmierci, choć wiem, że może zabrzmi to nieco dziwacznie.

 Marilynne Robinson - Gilead

poniedziałek, 25 kwietnia 2022

Kim jest ewangelikalny chrześcijanin?

Heretycy, liberalizm i tradycje; pozytywne nastawienie czy krytyka; sprawy zasadnicze i drugoplanowe; zbawienie z łaski; różne wyznania wiary - to niektóre tematy wykładów dra Martyna Lloyda-Jonesa wygłoszone w 1971 roku, a jakże aktualne dzisiaj. Poniżej zamieszczam kilka fragmentów z książki wydanej w Polsce przez fundację Legatio.

Na początku XIX wieku istniał cały szereg ewangelikalnych ugrupowań i denominacji. Potem zaś zaczęły stopniowo pojawiać się zmiany - zmiany w sferze rozłożenia akcentów i nauczania. Uderzającą rzeczą było jednak ich powolne tempo oraz zdradliwość. Pojawiali się oczywiście ludzie bardzo skrajni, którzy dokonywali odważnych stwierdzeń. Prawie każdy mógł zauważyć, że nie mają racji. Nie wyrządzali jednak szkody. Nigdy im się to nie zdarza. Ewidentny, rażący i arogancki heretyk wywołuje wprawdzie reakcję, lecz nie stanowi dla nikogo zagrożenia.

Człowiek naprawdę niebezpieczny, to ten, kto wprowadza bardzo nieznaczne lub niezwykle subtelne zmiany. Proszę mi wybaczyć przytaczanie przykładu z historii kościoła w Wielkiej Brytanii. Choć historia ta jest mi najlepiej znana, można by wykazać to samo na podstawie historii kościoła w Ameryce lub w innym kraju. Żył w Szkocji pewien nauczyciel o nazwisku A. B. Davidson. Człowiek ten naprawdę wyrządził szkodę. Był profesorem Starego Testamentu i filologii hebrajskiej, a szkodę wyrządził w sposób następujący. Był człowiekiem bardzo pobożnym, uprzejmym j dobrotliwym, co sprawiło, że większość jego studentów wcale sobie nie uświadamiała, iż do swojego nauczania wprowadzał nowy element wynikający z akceptacji wyższej krytyki.

Pamiętam, jak kilka lat temu zauważyłem coś, co bardzo by mnie rozbawiło, gdyby nie było tragiczne. Gdy obchodzono stulecie urodzin owego A. B. Davidsona, w jednym tygodniu przeczytałem o nim dwa artykuły: jeden w niezwykle liberalnym tygodniku religijnym, a drugi w tygodniku ewangelikalnym. Obydwa go wychwalały. Czasopismo liberalne chwaliło go za to, że przodował we wdrażaniu nowego „naukowego spojrzenia” na Stary Testament oraz, że zaakceptował schemat Wellhausena itd. Autor artykułu z kręgów ewangelikalnych również go chwalił. Sławił go za pobożnego ducha i za to, że zawsze rozpoczynał teologiczne wykłady od modlitwy. Tego rodzaju ludzie wyrządzają zazwyczaj najwięcej szkód, gdyż z pozoru, gdy patrzymy jedynie na to co zewnętrzne, nie dostrzegamy w nich żadnych zmian. Prawdziwym niebezpieczeństwem były u niego niewielkie rzeczy, które nieustannie wprowadzał.

Zauważył to wszystko wielki Charles Haddon Spurgeon, lecz gdy zaczął demaskować to, co nazywał ruchem „degeneracji”, został w drapieżny sposób zaatakowany przez ludzi z kręgów ewangelikalnych. Powiadali oni: „Co się stało panu Spurgeonowi? Stał się nadmiernie krytyczny; robi z igły widły; przesadza!” Historia dowiodła, że wcale nie przesadzał. Dostrzegał subtelne zmiany. Inni natomiast mówili o ludziach, których wpływu Spurgeon się obawiał: „Oni nadal są ewangelikalni; może twierdzą to czy tamto, ale tak naprawdę są ewangelikalni”. Nie zwracali uwagi na pewne rzeczy, które owi panowie zaczęli wypowiadać i stąd nie dostrzegli bardzo subtelnego procesu wkradającego się do życia zborów.

(…)

Podam jeszcze inny przykład. Jest pewien człowiek, postrzegany jako wielki chrześcijanin i jeden z wielkich obrońców ewangelikalizmu we współczesnej Anglii, dziennikarz Malcolm Muggeridge. Chrześcijanie ewangelikalni wykorzystują go na swoich konferencjach i w kampaniach. We wrześniu zeszłego roku w Londynie miał prowadzić całomiesięczną ewangelizację pewien ewangelista, a jedną z kluczowych postaci całej kampanii miał zostać Malcolm Muggeridge. Dlaczego? Ponieważ jest on znakomitym krytykiem Kościoła anglikańskiego, żartuje sobie z biskupów itd. W radykalny sposób krytykuje teatralność i pretensjonalność wszystkiego, co zwie się establishmentem. Co więcej, jest on osobą, która bez wątpienia zmieniła swoje poglądy. Z człowieka światowego i cynika przekształcił się w tego, który mówi, że potrzeba nam ducha Chrystusa i twierdzi, iż sam jest chrześcijaninem. Po przeczytaniu jego ostatniej książki pt. „Chrystus odkryty na nowo”, nie zawahałbym się stwierdzić, że Malcolm Muggeridge w ogóle nie jest chrześcijaninem. Nie wierzy bowiem ani w dziewicze poczęcie, ani w cuda jako fakty, ani w ofiarę przebłagalną, ani w dosłowne fizyczne zmartwychwstanie, ani w osobę Ducha Świętego, ani w modlitwę, a mimo to jest wykorzystywany na ewangelikalnych konferencjach i spotkaniach. Dlaczego? Tylko dlatego, że zmienił swoje ogólne poglądy i w mglisty sposób mówi obecnie o Chrystusie. Człowiek ten stał się w rzeczywistości mistykiem, a swoje mistyczne poglądy narzuca chrześcijańskiej wierze. W obecnych czasach swobody, ewangelikalni chrześcijanie gotowi są posłużyć się każdym, kto atakuje liberalizm establishmentu i wypowiada się na temat Chrystusa, ale bez uważnego i szczegółowego zbadania w co naprawdę dana osoba wierzy. Istnieje wiele innych tego przykładów. Dochodzę do wniosku, że C. S. Lewis stał się niemal świętym patronem ewangelikalnych chrześcijan. On sam nigdy nim nie był, o czym wyraźnie się wypowiadał. Mógłbym podać wam na to wiele innych dowodów. Oto więc drugi czynnik, którego skutkiem jest bardzo swobodna i mglista idea - ekumeniczny duch, który w ostatecznym rozrachunku rezygnuje z własnej tożsamości, pozbawiając nas naszego ewangelikalnego charakteru.

(…)

Jedną z pierwszych oznak, że ktoś przestaje być ewangelikalny jest utrata u tej osoby zainteresowania negacją i ciągłe twierdzenie, iż trzeba być zawsze pozytywnym. Podam wam znamienny tego przykład u człowieka, którego nazwisko jest większości z was znane, a niektóre z jego książek na pewno czytaliście. Oto, co niedawno napisał: „To, czy ktoś jest ewangelikalny, zależy od jego stosunku do sześciu punktów”, które następnie wymienia. Jego definicja uwzględnia jedynie to, co dana osoba popiera, a nie czemu się sprzeciwia. Potem zaś kontynuuje: „To, czy jest za czymś lub przeciw czemuś, może wskazywać, że jest zdezorientowanym, niedbałym i niekonsekwentnym ewangelikalnym chrześcijaninem. Nie możemy jednak odbierać mu prawa do ewangelikalnego szyldu, gdyż uznaje wspomniane zasady za podstawę swoich chrześcijańskich przekonań”. Oto rodzaj sformułowania, przeciwko któremu zdecydowanie bym zaoponował. Uważam, że jest ono zupełnie niesłuszne. Argumentacja mówiąca, iż należy zawsze przyjmować pozytywną postawę i że nie wolno nam określać człowieka ani na podstawie tego czy jest przeciw, ani czy jest za, nie zauważa, jak zdradliwe jest niebezpieczeństwo. Jeśli taki argument pozostawimy bez odpowiedzi, drzwi stoją otworem, by powtórzyły się takie rzeczy, jak herezja z Galacji. Pamiętacie zapewne Galacjan i w jaki sposób apostoł musiał rozprawić się z ich błędną nauką. Był to problem judaizmu, wyłaniający się w kilku miejscach Nowego Testamentu. Na czym polegał? Stwierdzone jest, że ludzie, którzy zwiedli Galacjan, nie zaparli się ewangelii. Oni niczemu nie zaprzeczali, ale coś dodawali. Głosili obrzezanie, które według nich było sprawą zasadniczą. Owszem — mówili — trzeba wierzyć w ewangelię, bo wszystkie jej elementy są całkowicie słuszne. Prócz tego jednak wprowadzali coś dodatkowego. Jak widzimy jest rzeczą ważną, aby ewangelikalny chrześcijanin przyjmował postawę krytyczną i był gotów powiedzieć, że w pewne rzeczy nie wolno wierzyć i że pewnych rzeczy nie wolno czynić.

(…)

Ważna zasada, którą chciałbym ustalić, brzmi następująco: ewangelikalny chrześcijanin w swoim podejściu do rozumu i wiedzy naukowej jest w pełni świadomy grożącego mu niebezpieczeństwa, gdyż widzi je wyraźnie w Piśmie Świętym. Paweł „stał się głupi”; śmiali się z niego filozofowie, a jego nauczanie traktowali jak kompletną głupotę. Tak zawsze się działo z prawdziwymi chrześcijanami; tak dzieje się również i dzisiaj. Wcale nas nie dziwi, że tzw. wielcy filozofowie są sceptyczni i bezbożni. Powinniśmy się tego spodziewać i wcale się z tego powodu nie obawiać. Nie możemy przepraszać ich za swoją wiarę tylko dlatego, że są niewierzący. Powinniśmy raczej widzieć w tym dowód na poparcie nauki Pisma Świętego. Dobrze pamiętamy, że gdy kościół całkowicie się stoczył i przeżywał okresy największej martwoty, działo się to w chwilach, gdy stał się sługą filozofii.

(…)

Kolejną rzeczą dotycząca ewangelikalnego chrześcijanina jest to, że posługuje się tym terminem w formie przedrostka, a nie przyrostka. Sądzę, że sprawa ta będzie nabierać znaczenia wraz z upływem lat. Chodzi mi tutaj o to, że jego tożsamość ewangelikalna jest sprawą pierwszorzędną. Kwestia konkretnego wyznania do którego należy, jest drugorzędna. Inaczej mówiąc, istnieje ogromna różnica między ewangelikalnym baptystą i baptystą ewangelikalnym. Twierdzę, że człowiek, o którym mówię, jest w pierwszej kolejności ewangelikalny. Może być baptystą, prezbiterianinem czy episkopalianinem, lecz w pierwszej kolejności ewangelikalnym chrześcijaninem.

Zwróćmy uwagę, że wielu dobrych ludzi, gdy im zasugerujemy, iż coś jest nie tak z ich wyznaniem, wybucha, traci panowanie nad sobą i broni go do ostatniego tchu, choć w rzeczywistości wie o nim bardzo niewiele. Dlaczego: Gdyż wiąże ich tradycja. Myśl o porzuceniu własnej denominacji jest dla nich największym grzechem ze wszystkich.

(...)

Ewangelikalny kult zawsze cechuje się prostotą, w przeciwieństwie do innych form. Ewangelikalny chrześcijanin nie wierzy w szaty liturgiczne, wkładanie kapy, mitry i w zmianę szat podczas poszczególnych części nabożeństwa. Nie wierzy w ceremonie, liturgie i procesje; nie lubi formalizmu. Wierzy w wolność Ducha. Jest to cecha fundamentalna. Gdy człowiek traci Ducha i przestaje być ewangelikalny, będzie zawsze rozbudowywał swoje nabożeństwo, przyozdabiał swój wygląd, swój strój i swoje czynności. Formalizm jest cechą świata nieewangelikalnego. Wolność zaś charakteryzuje chrześcijaństwo ewangelikalne.

(…)

Na przykład, w Augsburgskim Wyznaniu Wiary oraz w różnych innych, pierwotnych wyznaniach protestanckich, autorzy w oczywisty i świadomy sposób wyjaśniali swoje pozytywne przekonania w świetle błędnych poglądów rzymskokatolicyzmu. Była to rzecz konieczna. Spójrzmy na wcześniejsze wyznania, takie jak Atanazjańskie Wyznanie Wiary i inne. Zostały one napisane i rozwinięte nie tylko dla sformułowania pozytywnych tez wiary, lecz by przeciwstawić się pewnym herezjom, które w owych czasach się pojawiły, takie jak herezja ariańska i inne. Sugeruję, abyśmy teraz uczynili to samo. Dlatego postawiłem tezę, że nie wolno nam niewolniczo się trzymać, podpisywać się i bronić wyznań wiary, które przejęliśmy. Musimy pójść dalej i wykazać aktualność ich stwierdzeń w naszych czasach i w naszym pokoleniu.

(…)

Musimy również w bardzo konkretny sposób zadeklarować usprawiedliwienie wyłącznie z wiary. Powinniśmy stwierdzić, że usprawiedliwienie nie jest rezultatem odrodzenia, ani że od niego nie zależy. Naukę tę głosi Kościół rzymskokatolicki mówiąc, iż zostaliśmy usprawiedliwieni dzięki odrodzeniu będącego rezultatem naszego chrztu. Błąd ten może się wkraść i wkrada się w dzisiejszych czasach w bardzo subtelnych formach. My jednak oświadczamy, że Bóg usprawiedliwia bezbożnego (Rz 4:5). Jest to akt o charakterze sądowniczym — prawna deklaracja Boga, w której nie odgrywamy żadnej roli. Jest to tradycyjne nauczanie ewangelikalne.

(…)

Element karności powinien stać się czynnikiem zasadniczym w życiu kościoła. Kościół, który nie wierzy w dyscyplinę, ani nie wprowadza jej w życie, nie jest prawdziwym kościołem.

(…)

Jeśli chodzi o sakramenty, powinniśmy sprzeciwić się wszelkiej myśli związanej z kapłaństwem. Nie wierzymy ani w kapłanów, ani w żadną kapłańską czynność. Nie uznajemy poglądu, że sakramenty działają same przez siebie - ex opere operato. My w to nie wierzymy. Sakrament jest niczym, jeśli nie ma wiary w osobie, która go przyjmuje. Akt sam w sobie nie ma żadnej mocy. Nie wierzymy więc w bezwarunkową skuteczność samych sakramentów.

(…)

Musimy zawsze pamiętać, że nasze zrozumienie nas nie zbawi. To bardzo ważny punkt. Niebezpieczeństwo zagrażające ewangelikalnym chrześcijanom polega na tym, że wpadamy w pułapkę myślenia, iż zostaliśmy zbawieni dzięki naszemu zrozumieniu. Tak jednak się nie dzieje. Dzięki niech będą Bogu, że zostaliśmy zbawieni wbrew nam samym i mimo naszej ignorancji oraz wszystkiego, co nas dotyczy. Czasami różnica między ewangelikalnymi ludźmi jest wyłącznie kwestią zrozumienia. Za chwilę podam wam tego przykład. Istnieje również różnica między wadliwym pojmowaniem prawdy a jej zupełnemu zaprzeczaniu. Chodzi mi o to, że pewnym prostym chrześcijanom nie obdarzonym zbyt dużą inteligencją, pewne sprawy jest bardzo trudno zrozumieć. Istnieją jednak zdolni, utalentowani i bardzo inteligentni ludzie, którzy świadomie odrzucają prawdy nie do przyjęcia dla tych pierwszych. Te dwa stanowiska zdecydowanie się od siebie różnią. Choć okazujemy cierpliwość, współczucie i pobłażliwość w stosunku do pierwszej grupy, musimy potępić i zdystansować się w stosunku do tej drugiej.

(…)

Podobnie nie wolno nam dzielić się w kwestii interpretacji proroctw - według poglądów pre-, post-, amilenijnych, itd. Nie da się udowodnić żadnego z wymienionych poglądów. Nie wolno więc nam traktować ich jako tematy zasadnicze. Masz swoje poglądy? Trzymaj się ich. Dyskutujmy o nich. Zastanawiajmy się nad nimi wspólnie w świetle Pisma Świętego. Gdy jednak zaczynają one nas dzielić, to twierdzę, że jesteśmy winni schizmy. Sprawy nieistotne wpisujemy na listę rzeczy zasadniczych. Ewangelikalni chrześcijanie czasami tak postępują. Przypominam sobie człowieka, który opowiadał mi, że ma „wątpliwości” co do dr Greshama Machena. Twierdził tak z następującej przyczyny: miał on wysoką pozycję w Światowym Stowarzyszeniu Fundamentalistów, w którym każdy musiał utrzymywać pogląd premilenijny. Ponieważ jednak dr Gresham Machen go nie wyznawał, tamten człowiek miał wątpliwości co do jego ewangelikalnych poglądów. Do tej samej kategorii zaliczyłbym kwestię chrztu w Duchu Świętym oraz charyzmatów i duchowych darów. Istnieją różne opinie na ten temat. Traktuję je jako bardzo ważne, jednak nie odważyłbym się umieszczać ich w kategorii spraw zasadniczych.

(…)

Oto niektóre powody, dla których powinniśmy rozróżniać między sprawami zasadniczymi a mniej istotnymi. Pozwólcie jeszcze, że wymienię kilka spraw, które umieszczam w kategorii rzeczy mniej istotnych. Jedna z nich, to wiara w wybranie i predestynację. Jestem kalwinistą, więc w nie wierzę. Nie przyszłoby mi jednak do głowy, by umieścić je na liście tematów zasadniczych. Wpisuję je więc między sprawy mniej istotne. Potępiłbym jednak pelagianizm stwierdzając, iż zaprzecza on prawdzie Pisma Świętego dotyczącej zbawienia. Jest on wykluczony. Pamiętam jednak o arminianizmie i jego rozmaitych formach; nie umieszczam więc tematu w kategorii spraw zasadniczych. Czynię tak, gdyż według mnie jest to kwestia zrozumienia. Nie zostaliśmy zbawieni dzięki precyzyjnemu pojmowaniu, w jaki sposób zbawienie do nas dociera. Musimy jednak mieć jasność, że jesteśmy zgubieni i potępieni, bezradni i bezsilni oraz że nic nas zbawić nie może, prócz łaski Bożej w Jezusie Chrystusie ukrzyżowanym, ukaranym za nasze grzechy, umarłym, zmartwychwstałym, wstępującym do nieba, zsyłającym nam Ducha i odrodzenie. Oto sprawy zasadnicze. Gdy zadacie mi pytanie: W jaki sposób do tego doszedłem, odpowiadam, że jest to kwestia zrozumienia mechanizmu zbawienia, a nie sposobu zbawienia. Chociaż mam zdecydowane i silne poglądy na ten temat, nie będę się izolował od człowieka, który nie może przyjąć nauki o wybraniu i predestynacji, gdyż jest arminianinem. Nie będę go odrzucał tak długo, jak długo mówi mi, że zostaliśmy wszyscy zbawieni przez łaskę. Jako kalwinista nie będę przez niego odrzucony, dopóki twierdzę - a czynić tak muszę - że Bóg wzywa wszędzie wszystkich ludzi do upamiętania. Dopóki obydwaj gotowi jesteśmy się zgodzić w tych sprawach, twierdzę, iż nie wolno nam burzyć naszej wspólnoty. Umieszczam więc wybranie w kategorii rzeczy mniej istotnych.

Martyn Lloyd-Jones - Kim jest ewangelikalny chrześcijanin?

niedziela, 27 marca 2022

Cud Boży na Ukrainie - cała książka


Ta krótka książeczka "Cud Boży na Ukrainie" opowiada o wydarzeniach, które miały miejsce pod koniec lat 70tych na terenie dzisiejszej Ukrainy. Przywódcą ZSRR był wówczas Leonid Iljicz Breżniew.

Do Związku Radzieckiego Bóg miał nie mieć wstępu. Władza Radziecka Go sobie nie życzyła. Nadszedł jednak rok 1989, żelazna kurtyna opadła. Misjonarze zaczęli głosić Ewangelię. Nawet milicja zaczęła pomagać trudniącym się dziełem Bożym. W liście do Hebrajczyków czytamy, że "Chrystus wczoraj i dziś, ten sam na wieki". W pierwszym wieku naszej ery uzdrowił chorego przy sadzawce Betezda a w dwudziestym Żenię Poliszczuk ze wsi Buchariw na Rowieńszczyźnie (Ukraina). W Ew. Jana 6:2 czytamy: "A szło za nim mnóstwo ludu, bo widzieli cuda, które czynił na chorych". Obecnie także za Jezusem idzie mnóstwo ludu, bo On nadal uzdrawia. Przyłącz się więc do tego mnóstwa, abyś dostąpił miłosierdzia Bożego, czas bowiem jest bliski.

I rzekł do nich: „Idąc na cały świat, głoście Ewangelię wszystkiemu stworzeniu! Kto uwierzy i ochrzczony zostanie, będzie zbawiony; a kto nie uwierzy, będzie potępiony. A takie znaki będą towarzyszyły tym, którzy uwierzyli: w imieniu moim demony wyganiać będą, nowymi językami mówić będą, węże brać będą, a choćby coś trującego wypili, nie zaszkodzi im. Na chorych ręce kłaść będą a ci wyzdrowieją” (Mar. 16:15-18).


Przedmowa

Słowo "cud" w zachodnim chrześcijańskim świecie nie wywołuje szczególnego zdziwienia, o ile cud nie jest czymś niesłychanym, nadzwyczajnym. Miliony ludzi widzą w telewizji, słyszą w radio, czytają w dziennikach i gazetach, słuchają wielu świadectw w swoich kościołach o tym, jakie wielkie sprawy czyni Pan w tych ostatnich dniach. Na Ukrainie jest wielu ludzi, którzy odczuli na sobie uzdrawiającą siłę Pańską. Każdy prawdziwy chrześcijanin systematycznie czytający Pismo Święte może powiedzieć bez zastanowienia, że Pan jest Bogiem Cudów. Cała historia ludzkości jest poznaczona tymi wielkimi cudami.

W księdze proroka Izajasza Pan mówi: "Ja jestem Pan, Stwórca wszystkiego, Ja sam rozciągnąłem niebiosa, sam ugruntowałem ziemię - kto był ze mną?" (Iz. 44:24). "Ja uczyniłem ziemię i stworzyłem na niej ludzi, moje ręce rozciągnęły niebiosa i Ja daję rozkazy wszystkiemu ich wojsku" (Iz. 45:12). On ratuje, wyzwala, czyni znaki i cuda na niebie i na ziemi. "Ja Pan nie zmieniam się" (Mal. 3:6). "Jezus Chrystus wczoraj i dzisiaj i na wieki ten sam" (Hebr. 13:8).

Każdy człowiek obejrzawszy się na swoją przeszłość może powiedzieć, że jego życie wypełnione jest cudami, gdyż jeszcze nigdy w historii chrześcijaństwa tak szeroko nie była głoszona po świecie ewangelia, jak w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat. Jeszcze nigdy nie było tylu Bożych Cudów, a szczególnie uzdrowień. Czy ktoś kiedyś spodziewał się, że odbędą się takie duże zmiany w życiu społecznym, w kraju który zajmował jedną szóstą terytorium całej planety - Związku Radzieckiego. Te cuda są widoczne dzisiaj nie tylko dla ludzi duchowych, ale i dla każdego, kto jest przytomny i ma otwarte oczy. O nich opowiada nie tylko literatura duchowa, lecz również wiele popularnych czasopism np. "Times", "Life", "News week" i inne.

"I będzie głoszona ta ewangelia o Królestwie po całej ziemi na świadectwo wszystkim narodom, i wtedy nadejdzie koniec" (Mat. 24:14). "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto wierzy we mnie, ten także dokonywać będzie uczynków, które Ja czynię, i większe nad te czynić będzie; bo Ja idę do Ojca" (Jan 14:12).

Społeczeństwo amerykańskie, a także i chrześcijanie całego świata dużo słyszeli i czytali, oglądali w telewizji cuda, które Pan dokonał przez usługę wielu ewangelistów. O cudach, które czyni Pan w Ameryce i pozostałych krajach świata, pastor Iwan Zińczyk mówił w swoich programach radiowych i kontynuuje przekazywanie, korzystając z usług państwowego centrum radia i telewizji. Już w niezależnej Ukrainie, w swoich kazaniach pastor zachęcał głosicieli Słowa Bożego do modlitw za chorymi. Widząc cuda, jakie czynił Pan i słuchając kazań znanych ewangelistów, ludzie zaczynali nawracać się do Pana. W ich sercach zaczęła rodzić się wiara. Pan pracował nad tymi duszami, uzdrawiał ich ciała i ludzie pokutowali. Wielu z nich zostało ochrzczonych Duchem Świętym. Słuchacze z wiarą klękali przy swoich radioodbiornikach, a niektórzy kładli ręce na aparacie radiowym. Pańska siła Ducha Świętego czyniła cuda. Pan uwalniał ludzi od najróżniejszych chorób: od raka, paraliżu, do bólu głowy. Wielu z tych, którzy otrzymali uzdrowienie, przysłali listy i swoje fotografie do pastora Iwana Zińczyka. Za czasów Związku Radzieckiego niemało ludzi przesyłając listy prosiło aby nie podawać ich imion, gdyż mogli zostać zapisani na tzw. "czarnej liście". Osoby, które zostały uzdrowione opowiedziały swoim sąsiadom i znajomym. A ci przekazali innym. Wieść o cudzie szybko przekazywana była po koloniach, wsiach i miastach. Setki nowych ludzi zaczęło słuchać audycji radiowych i Pan kontynuował swoją pracę. Wielu grzeszników pokutowało i nawracało się do Boga. Nic tak ludzi nie wzrusza, jak widoczny Boży cud. W 1977 roku pewna rodzina z Rumunii przysłała do pastora Zińczyka list. W Rumunii jest wielu emigrantów z Ukrainy, szczególnie w pobliżu Ukraińskiej granicy. Są tam całe wioski, gdzie używa się języka ukraińskiego. Oni również słuchali audycji radiowych. Otóż, co jeden ze słuchaczy napisał: "Drogi bracie Zińczyku. Zwracam się do Ciebie i do Twojej żony Nastazji. Mam pragnienie, aby podzielić się z wami swoją radością z powodu tego, co Pan uczynił w moim domu. W każdą środę słuchałem waszej audycji radiowej "Droga do Boga". Głosiłeś o niewidomym, który wykorzystał szczęśliwą okazję spotkania z Jezusem. W czasie tego głoszenia Pan zbawił mnie otwierając mi duchowe oczy. O! Jestem teraz szczęśliwy. Ale w moim domu zdarzyło się nieszczęście. Moja córka zachorowała i zaniemówiła. Lekarze powiedzieli, że to już na zawsze. Nawet jeszcze gorzej - powiedzieli, że moja córka nie będzie długo żyć. Regularnie słuchaliśmy waszych kazań i po ich zakończeniu wszystkich obecnych zapraszaliśmy do modlitwy. Uklękliśmy i zaczęliśmy razem z wami modlić się. Podczas tej modlitwy siła Boża zstąpiła na nas wszystkich rwącym potokiem. I cóż się stało? Nasza córka przemówiła, Chwała Panu! Potem ona rozmawiała już normalnie. O! Chwała Bogu! Drogi bracie! Ten cud z moją córką wywarł na mieszkańcach naszej wsi takie wrażenie, że dwadzieścia sześć osób przyjęło Pana. O drogi bracie, niech Pan błogosławi Ciebie i twoją żonę Nastazję. Będziemy modlić się za was".

Podobnych listów przychodzi do pastora Zińczyka bardzo dużo. Ludzie chcą podzielić się swoją szczerą radością, opowiadając, co Pan uczynił w ich życiu. Pastorzy i ewangeliści, którzy wcześniej nie odważali się modlić o uzdrowienie, patrząc co Pan czyni - korzystając z audycji radiowych - zaczęli po domach modlić się za chorymi. Dlaczego po domach? Dlatego, że było to za czasów władzy radzieckiej. Tych, którzy odważali się wierzyć w uzdrowienia w kościołach (zborach) natychmiast pociągano do surowej odpowiedzialności. Chwała Bogu - teraz tego nie ma. Dzieci Boże swobodnie mogą oddawać pokłon swojemu Panu. Można powiedzieć, bez żadnej wątpliwości, że nie ma na Ukrainie takiego zboru, gdzie nie głoszono by pełnej ewangelii i gdzie nie było by wielu ludzi uzdrowionych przez Pana. W tamtych czasach było zupełnie inaczej. Nie zważając na surowe zakazy, pastorzy i misjonarze zaczęli modlić się o uzdrowienie z włożeniem rąk na chorych. Siła Boża - Siła Ducha Świętego zaczęła działać. Ogień Ducha Świętego zapłonął po całej Ukrainie, Białorusi, w krajach nadbałtyckich i w Mołdawii. Setki ludzi zaczęło nawracać się do Pana, a szczególnie dużo młodzieży. Chorzy zaczęli otrzymywać uzdrowienia a osoby pragnące zostały ochrzczone Duchem Świętym. Fakt przebudzenia nie na żarty wzburzył ateistów i sceptyków. Rozpętali oni w swoich dziennikach, gazetach, audycjach radiowych głośną kampanię przeciw Bogu i wierzącym. Organa władzy ostrzegały tych, których podejrzewały, żeby nie słuchali "religijnych propagandzistów" z zagranicy i nie wierzyli w żadne uzdrowienia. Ateiści napisali książkę pt. "Codzienna lektura ateisty" i tam na stronie 443 można znaleźć takie słowa: "o ile Boga nie ma, to i cudów nie może być. A w tym wypadku jeżeli ktoś świadczy o tym, że stał się cud to znaczy, że on oszukuje ludzi". Autorzy dodają: "my sądzimy nie za to, że człowiek wierzy w żywego Boga, ale za to, że człowiek oszukuje mówiąc: niby taki Bóg jest i niby On robi cuda". Ale krytyka nierozumnych ludzi jest niczym dla wielkiego Boga. On jest Stworzycielem wszystkiego, co żyje. On jest Zbawicielem, On jest Bogiem cudów. Jeszcze niedawno wierzący z różnych kontynentów byli rozdzieleni nieprzeniknioną "żelazną kurtyną", za którą chyba tylko fale radiowe mogły donieść Żywe Słowo. Ale nastał czas i wolą Pana było, że upadł mur, symbol ideologicznej niezgody dwóch światów. Dzisiaj nie mamy żadnych przeszkód w głoszeniu Słowa Bożego. Nie byłoby to możliwe w dawnym Związku Radzieckim. Alleluja! tysiące byłych grzeszników, a dzisiaj dzieci Bożych wkracza do kościoła.

Ta pierwsza niewielka książeczka wydana została pod tytułem: "Wielki Boży cud za żelazną kurtyną" w 1980 roku w Kanadzie pod redakcją Pawła Szelasta. Dzisiaj uzupełniliśmy ją nowym materiałem i wydajemy już w ojczyźnie Eugenii Poliszczuk. To też jest swego rodzaju cud. Wszystkie opowiadania uczestników i świadków nadzwyczajnych wydarzeń, jakie miały miejsce w życiu beznadziejnie chorej kobiety umieszczono w książce bez jakichkolwiek zmian treści, tylko z niewielką poprawką literacką. Wstęp napisał i korekty dokonał dziennikarz Wiktor Kotowski.

Bóg zawsze był ze mną


Nie nadaje się do leczenia.

Urodziłam się 20 lipca 1933 roku w wiosce Buchariw, województwo Rowno powiat Ostrozki. Nasza rodzina składała się z pięciu osób: ojca, mamy i nas trzech sióstr. Ja byłam najstarsza. Mama jeszcze w młodym wieku została wdową. Tato zginął tragicznie, kiedy my byłyśmy jeszcze małe. Na mamę spadły wszystkie obowiązki. W tych czasach bardzo trudno było wyżyć z trojgiem dzieci. Kiedy ukończyłam sześć lat jako najstarsza wzięłam się do pomocy w domu, ile tylko mogłam podołać swoimi siłami. Dlatego nie mogłam chodzić do szkoły (skończyłam tylko dwie klasy). Od najmłodszych lat byłam wierząca. Rosłam i byłam zdrowym, ładnym dzieckiem - jak i wszystkie. Kiedy skończyłam szesnaście lat, poszłam do pracy do kołchozu i pracowałam przy burakach. Za dobrą pracę dano mi nadzór nad łanem pola. Często nagradzano mnie wyróżnieniami, dyplomami. Pewnego razu bardzo przeziębiłam się w polu. Gdy mi przeszło, poszłam na fermę doić krowy. Na fermie w ciągu miesiąca musiałam przenosić na swoich plecach sto czterdzieści ton paszy dla bydła. Od tej ciężkiej pracy doznałam urazu kręgosłupa i zachorowałam. Zaczęły mnie boleć nogi i ręce. Dano mi lżejszą pracę. Z biegiem czasu nogi odmówiły posłuszeństwa, a na plecach zaczął mi narastać garb. Z czasem coraz trudniej było mi chodzić. Położyli mnie w szpitalu w wiosce Sijańci. To był szpital naszego powiatu. Po powrocie ze szpitala jakiś czas chodziłam o kulach aby utrzymać się na nogach. Zdrowie coraz bardziej pogarszało się. Potem zabrano mnie do powiatowego Ostrozkiego szpitala. Następnie skierowano mnie do szpitala wojewódzkiego. Kiedy leżałam w szpitalu w Rownie to nie narzekałam, że jestem taka młoda i tak ciężko chora. Mówiłam wszystkim o Bogu. Znano mnie jako wierzącą. Zawsze śpiewałam wysławiając Pana. Nieraz lekarze dokuczali mi: to gdzie jest twój Bóg? Lecz ja nie mogłam im wtedy pokazać gdzie jest mój Bóg. Leżałam skurczona we troje, ale wierzyłam, że Bóg może wszystko i mnie taką straszną kalekę może uczynić zdrową. Nigdy nikomu nie polecałam, żeby modlono się za mnie dlatego, że mocno wierzyłam: "kiedy pomodlą się, to wyzdrowieję i On zostawi mnie na ziemi". Ja chciałam iść do Jezusa, do nieba i byłam gotowa umrzeć. Pewnego razu, kiedy podczas obchodu lekarz pytał chorych o zdrowie, to wszyscy chorzy w mojej sali skarżyli się na swoje cierpienia. W końcu lekarz podszedł do mnie i nie zapytał o zdrowie. Ono było widoczne. Choroba tak mnie związała, że nogi zaplotły się jedna za drugą, w kolanach zgięły się i przycisnęły się do klatki piersiowej. Klatka piersiowa wgięła się do środka a na plecach był już pokaźny garb. Lekarz zapytał mnie:

- Żeniu, co u ciebie słychać?

- Chwała Bogu! Dobrze - odpowiedziałam.

Wówczas zwrócił się do pozostałych chorych.

- Otóż wy narzekacie na swoje choroby, mówicie, że wam bardzo źle, ale możecie jeszcze wszystko jeść, a Żenia mówi, że jej dobrze. Popatrzcie na nią, jaka Ona jest nieszczęśliwa.

Wtedy zwróciłam się do lekarza z prośbą, żeby mnie wysłuchał.

- Pan powiedział, że jestem krzywa, garbata kaleka - to prawda, zgadzam się. Ale powiedział pan jeszcze, że jestem nieszczęśliwa i biedna. Ja się z tym nie zgadzam, gdyż jestem bogatsza niż miliarder.

Często śpiewałam jedną pieśń: "Niech świat się śmieje i niech nie uważa, że jestem biedna, teraz mój skarb w niebie mnie oczekuje, jestem bogatsza niż miliarder". Prześpiewałam tę całą piosenkę, lekarz posłuchał i odszedł zdziwiony. Pewnego wiosennego dnia na dworze była bardzo ładna pogoda. Wszyscy wyszli przed budynek szpitala. Pozostałam sama na sali i zaczęłam głośno śpiewać tak, że było słychać na trzy piętra. Przyszedł lekarz i mówi:

- Już nasza Żenia śpiewa. Uwierzyła w jakieś pozagrobowe życie, a tu dla niej życia nie ma.

A ja odpowiedziałam:

- To życie doczesne i to ciało co boli życia wiecznego nie dostąpi. Dusza, którą dał Bóg, a której my nie widzimy, to wewnętrzny człowiek, ona jest wieczna.

Wtedy lekarka, która przyszła razem z nim i stała obok, powiedziała:

- Nie ma żadnej duszy. Kiedy człowiek umiera, to wszystko się kończy.

- Czy pani już długo pracuje jako lekarz? - zadałam jej pytanie.

- Już ponad dwadzieścia lat - odpowiedziała ona.

- A czy po śmierci chorego była pani obecna przy sekcji?

- Owszem i często byłam obecna. Zdarza się, że według wiedzy medycznej chory nie powinien umrzeć, a ja rano widziałam go umarłego.

- A kiedy rozcinają zwłoki to czy widziała pani duszę?

- Nie!

- A miłość istnieje?

- O! bez miłości życie jest niemożliwe.

- A zło też jest?

- Tak - powiedziała ona.

- Kiedy była pani przy rozcinaniu zwłok, to chyba widziała pani miłość?

- O! Żeniu! - wykrzyknęła ona - ty mnie zapędziłaś do kąta. Ty otworzyłaś mi oczy! Dopiero dzisiaj tak jasno zrozumiałam, że dusza, miłość i zło jest tylko w żywym człowieku, a nie w martwym.

Nigdy nie obrażałam się na lekarzy i nie obrażam. Oni mnie żałowali, chcieli dopomóc, ale niestety, byli bezsilni wobec takiej choroby. Później zdecydowali, że zaproszą profesora z Kijowa do szpitala wojewódzkiego w Rownie. Kiedy on przyjechał, przeprowadził konsultację ze mną i powiedział:

- Ty Żeniu jeszcze jakiś czas tu poleżysz. My ciebie podleczymy a potem zabierzemy do Kijowa, do instytutu doświadczalnego. Zrobimy operację na ple2cach, żeby usunąć garb. Może wtedy twoje nogi wyprostują się.

Profesor pojechał. Mija czas a mnie nie wieźli do Kijowa. Pytałam lekarza:

- Dlaczego nie wieziecie mnie do Kijowa?

- Profesor powiedział, że już za późno.

Niejeden raz mnie badali różni obecni profesorowie. Wszyscy rozkładali ręce mówiąc: "już późno". Ale Chrystus nie spóźnia się nigdy i do mnie nie spóźnił się. Chwała Jemu, Alleluja! Minął rok, jak mnie przywieziono do szpitala w Rownie. Pewnego dnia ordynatorka powiedziała do mnie:

- Żeniu my dzisiaj zawieziemy ciebie do szpitala powiatowego a stamtąd do domu, żebyś odpoczęła od zastrzyków i szpitalnej atmosfery.

Dała mi historię choroby. Tam było napisane na co jestem chora, kto mnie leczył z podpisem trzech osób. Wniosek: nie nadaje się do leczenia i potwierdzono pieczęcią. O Boże! W moim młodym wieku nie ma już pomocy medycznej, ale moje życie jest w Twoich rękach, Panie. Odwieziono mnie do szpitala powiatowego, ale stamtąd od razu mnie do domu nie odwieziono. Jeszcze osiem miesięcy przeleżałam. Z każdym dniem było mi gorzej i gorzej. Przestałam rozmawiać. Trzymano mnie miesiąc pod kroplówką. W żyły wprowadzano mi glukozę. Pewnego dnia gdzieś na początku marca przyszedł lekarz na obchód i powiedział:

- Dzisiaj zawieziemy ciebie Żeniu do domu.

Ostatnimi siłami odpowiedziałam:

- Mnie już wszystko jedno - zawieźcie.


Ubranie dla narzeczonej

Przeleżałam w szpitalach w Rownem i Ostrozie rok i dwa miesiące. Nareszcie zawinięto mnie w kołdrę, położono na noszach, zaniesiono do karetki i polecono szoferowi:

- Zawieź ją do wsi Buchariw. Daliśmy jej zastrzyki. Ty musisz zawieźć ją do domu.

Wszystko słyszałam, ale nie mogłam mówić. Z nami jechała felczerka. Droga była bardzo kiepska i po tej podróży stan mój się pogorszył. Kiedy karetka podjechała do mojego domu i zatrzymała się, to moi sąsiedzi przechodzący obok, też podeszli myśląc, że ja już umarłam, ale zobaczyli, że jeszcze żyję. Wzięli te nosze i zanieśli mnie do domu. Postawili na środku pokoju a pielęgniarka rozwinęła kołdrę, posłuchała jak moje serce pracuje i dała zastrzyki. A mnie nadal było gorzej i gorzej. Wówczas pielęgniarka powiedziała do szofera:

- Idź i zapal samochód.

On zrozumiał. Podszedł do felczerki. Oboje położyli mnie na moje łóżko domowe, po czym szybko podeszli do drzwi. Ale sąsiedzi, którzy byli w naszym domu powiedzieli im:

- Wróćcie, rozbierzcie ją, zabierzcie odzież i kołdrę szpitalną.

Oni wrócili się, rozebrali mnie i położyli na łóżko. Wsiedli w karetkę i odjechali. Kto u mnie w domu był, nie mógł utrzymać łez na mój widok. Mama upadła obok łóżka i gorzko płakała. W tym czasie było już u mnie wielu wierzących przyjaciół. Oni mnie odwiedzali w szpitalu. Kiedy powiedziano im, że mnie odwieźli do domu w ciężkim stanie - wsiedli do autobusu i wszyscy przyjechali do mnie. Myśleli, że ja umarłam, gdyż widzieli wszystkich w żałobie i mnie zupełnie rozebraną. A kiedy dowiedzieli się, że jeszcze żyję to wszyscy uklękli i zaczęli się modlić. Gdy się modlili, Bóg ich usłyszał a ja oprzytomniałam. Bracia i siostry podnieśli się z kolan i rozmawiali między sobą, że ktoś tu musi pozostać, bo ja będę umierać, i trzeba pomóc matce przygotować obiad na pogrzeb. Ja słyszałam to wszystko ale nic nie mogłam powiedzieć. Kilka osób pozostało, a reszta się rozeszła. Zaczęli rozpowiadać, że Żenia będzie umierać. Wieczorem przyjechał pełny samochód przyjaciół. Zobaczyli mnie w takim stanie. Jeden pastor powiedział:

- Żeniu, my widzimy, że ty będziesz umierać. Powiedz nam coś dobrego na ostatek, bo ty prędko zostaniesz obywatelką nieba, a my jeszcze pozostaniemy tu na dalszą wędrówkę. Nie wiemy, co los nam zgotował. Błogosław nas.

Ja powiedziałam z całej siły, że nie mogę rozmawiać. Wtedy Bóg Duchem Świętym napełnił proroka i powiedział:

- Córko moja mów wszystko! Mów, bo ja teraz napełniam wnętrze twoje.

Zaczęłam śpiewać Duchem tak mocno, że teraz tak bym nie mogła. Wszyscy uklękli i zaczęli się modlić. A kiedy modlili się, to Pan powiedział jeszcze:

- Córko moja! Nie odejdziesz, dopóki nie zobaczysz chwały mojej swoimi oczami tu na ziemi.

Nie mogłam tego zrozumieć, jak można zobaczyć chwałę Bożą cielesnymi oczami. Lecz dziękuję Bogu! Wszystko spełniło się. Od tego czasu mogłam już rozmawiać, śpiewać, ale leżałam skurczona i nie mogłam chodzić. Śpiewałam coraz więcej pogrzebowych pieśni. Odwiedzali mnie nieznajomi bracia. Jeden brat podszedł do mnie, przywitał się a Pan napełnił go Duchem Świętym i powiedział:

- Córko moja, ty co? Zbierasz się do odejścia? Nie! ty jeszcze swoimi oczami zobaczysz, jak ludzie będą iść i nawet biegiem podążać do ciebie. Będą się dziwić wielkiemu cudowi, temu, który uczyni Pan.

I znów nie mogłam zrozumieć, jak ja będę mogła zobaczyć ludzi, którzy będą iść, biec do mnie do domu skoro nie byłam w stanie nawet spojrzeć przez okno. Patrzyłam tylko w jeden kąt, a tam okna nie było. Nie mogłam tego zrozumieć, lecz wszystko spełniło się. Chwała Bogu! Po tym jak mnie przywieziono do domu ze szpitala powiatowego przeleżałam w domu trzy lata i pięć miesięcy. Lekarze nie przyjeżdżali do mnie, ponieważ byli przekonani, że ja umarłam. Nie wliczyłam całego czasu choroby, a tylko cztery lata i siedem miesięcy, kiedy już byłam zupełnie nieruchoma. Pewnego razu odwiedziły mnie wierzące siostry. Kiedy modliłyśmy się Duch Święty powiedział:

- Córko moja, bądź z twoją mamą w poście i modlitwie dlatego, że wróg niedobrze myślał o twoim domu.

Przez dwa dni przyjeżdżali bracia i siostry na zebrania modlitewne. Kiedy tylko rozpoczęli Służbę Bożą - niespodziewanie zjawiła się milicja i sekretarz powiatowy z miejscową władzą. Zamierzali wszystkich ukarać, a mnie zabrać do szpitala, żebyśmy nie przeprowadzali nabożeństw. Ale Bóg uczynił inaczej. Pełnomocnik do spraw religii (kobieta) podeszła do mnie i odrzuciła kołdrę. Kiedy zobaczyła mnie taką kalekę, wyschłą i skurczoną, to aż się przestraszyła. Odwróciła się w kierunku stołu i zapłakała. Potem zapytała przewodniczącego kołchozu:

- Czy pomagasz im? Chwaliłeś ją, że dobrze pracowała w kołchozie i nigdy nie kradła.

Ja za niego odpowiedziałam, że my nie prosimy o pomoc, bo już z mamą nie pracujemy w kołchozie. Wtedy Olga Michajłowna - pełnomocnik d/s religii powiedziała do przewodniczącego, aby zapisał nam dwa cetnary pszenicy. Następnie zapytała, czy mamy krowę. Odpowiedziałam, że nie. Zarządzono, aby dostarczać nam codziennie litr mleka do domu. Zapytano też o drewno. Skoro dowiedziano się, że nie mamy - obiecano samochód drewna. Pytano, czy jeszcze czegoś nie potrzebujemy. Mama powiedziała, że podłoga zgniła. Pełnomocnik popatrzyła i poleciła wypisanie desek i naprawę podłogi, a także zrobienie ławek, żeby wierzący mogli siedzieć w czasie nabożeństwa. Wróg chciał uczynić zło, a Bóg obrócił na dobro. Bóg chce, abyśmy się modlili i wierzyli. To, co my nie możemy zrobić, to może wszystko Bóg. Alleluja! Chwała Panu!


I tak leżałam. Choroba mnie skuwała mocniej i mocniej, na plecach wyrósł garb, jak wiejski bochenek chleba. Bóg posłał dwóch młodych braci i przemówił do ich serc, aby mnie odwiedzili i sfotografowali. Ale ja nie chciałam, żeby mnie fotografowali. Powiedzieli, że tak trzeba. Nic nie mogłam poradzić. Odwrócić się nie mogłam aby schować twarz, uciec też - a oni zrobili tak, jak Bóg przemówił im do serc. A teraz to zdjęcie jest właściwie dokumentem i jeszcze jednym świadkiem o Bożym cudzie.

Potem znów odwiedzali mnie przyjaciele i Bóg przez proroka przemówił:

- Córko moja, przed tobą jest droga.

Ja sobie pomyślałam, że zabiorą mnie do szpitala. Lecz Bóg powiedział:

- Nie ta droga o której myślisz, a droga którą ty sama pójdziesz, tędy dokąd cię poprowadzę. A poprowadzę cię tam, gdzie ty nigdy nie byłaś i twoja noga stanie tam, gdzie nigdy nie chodziłaś.

Nie mogłam tego zrozumieć. Nie byłam w stanie chodzić z powodu choroby, ale wszystko to sprawdziło się i sprawdza się w moim życiu. Jednego razu siostry spytały moją mamę, czy przygotowała dla mnie ubranie na śmierć. Chciały je zobaczyć. 


Ubranie było proste, biedne, bo ładniejszego mama nie miała z czego uszyć. Wtedy one uszyły lepszy strój, taki jak dla narzeczonej, gdyż ja byłam panną. Pewnego dnia przyniosły ten strój i dały mamie w kuchni. A ja usłyszałam, o czym rozmawiały, poprosiłam aby mi pokazały. Też chciałam zobaczyć. Siostra nie chciała, ale ja nalegałam, więc mi pokazała. Poprosiłam, żeby ona położyła ten strój na mnie i podniosła lustro. Chciałam widzieć jaka ze mnie "narzeczona". W tym dniu akurat były moje urodziny - 20 lipca. Tak się złożyło, a oni nie wiedzieli, iż przynieśli mi taki prezent na dzień urodzin. Wszyscy podeszli do łóżka i dziwili się, co to będzie. A kiedy położyli na mnie ten strój i podnieśli lustro to zostałam napełniona Duchem Świętym i zaczęłam chwalić Boga siłą Świętego Ducha. Alleluja! W domu była sąsiadka, która jeszcze nie przyjęła Chrystusa do swego serca. Kiedy zobaczyła, że ja chwalę Boga, to zaczęła pokutować. Wszyscy widzieli, że ja nigdy nie upadałam na duchu, ale śpiewałam i chwaliłam Boga. Bardzo lubiłam też słuchać audycji radiowych o Ewangelii. Miałam obok siebie radioodbiornik i często słuchałam kazań brata Iwana Demianowycza Zińczyka. One mnie wzmacniały duchowo. Brat Zińczyk często prowadził audycję radiową o mocy Bożej, sile Ducha Świętego uzdrawiającej chorych, o cudach jakie Pan czyni na świecie. Chociaż byłam bardzo chora, skręcona we troje, ale niewymownie radowałam się, że mogę słuchać tych cudownych kazań. Dziękowałam Bogu za to i modliłam się, żeby On jeszcze bardziej błogosławił brata Zińczyka i wszystkich którzy pracują w studio radiowym. Bóg pokrzepiał mnie Duchem Świętym. Napełniał mnie i śpiewałam taką pieśń:

- Ja podróżuję tu na tej ziemi, z każdym dniem zbliżam się do ojczyzny, a kiedy przyjdę do niebios świętych - na moje spotkanie wyjdzie niebieski oblubieniec. Wyjdzie spotykać i witać tam w bramach. Krzyż on ze mnie zdejmie i do siebie przyjmie w Świętych niebiosach.

Śpiewałam psalmy i nie narzekałam na swój los. Nie żałuję, że pokutowałam i że swoje życie na zawsze oddałam w ręce Boże.


Mamo jesteśmy już wolni!

Nadszedł czas, kiedy zakończył się mój termin inwalidztwa i zatrzymano mi wypłatę renty. Mama radziła, aby wezwać lekarzy, niech przedłużą inwalidztwo. Ale ja nie chciałam. Myślałam, że już prędko umrę. Sąsiedzi mamie powiedzieli, że jako wdowa ma za małą rentę - dwanaście rubli, i powinna wezwać lekarzy, niech będzie ten grosz dla niej. Nasza felczerka zadzwoniła do powiatu, do lekarzy, żeby przyjechali i przedłużyli grupę inwalidztwa. Na to oni powiedzieli, że Żenia Poliszczuk umarła i nie przyjadą. Jednak nasza władza na wsi przestraszyła ich i oni się zjawili. Kiedy zaszli do domu, usiedli przy stole i zaczęli pisać. Przerywając ciszę powiedziałam im, aby wzięli mnie do szpitala, niech moja mama odpocznie. Oni wstali, podeszli do mnie i powiedzieli:

- Ty się na nas nie obrażaj. Ty dobrze wiesz, że my i inni lekarze tobie w niczym nie pomożemy. Ty biedna Żeniu leż, dopóki aż no…, dopóki…

A ja im dopowiedziałam:

- Dopóki nie umrę? O nie! Ja wierzę, że mnie Bóg uzdrowi. Choć jestem chora ale wierzę.

Lekarze pojechali. Zaczęłam sądzić siebie za to, że prosiłam ich, aby zabrali mnie do szpitala. Ale potem pomyślałam: "niechaj to będzie tak jak jest".

Oni sami przyznali się do własnej bezradności. Za dziewięć dni mieli okazję osobiście zobaczyć co zrobił Pan. Dziewiętnastego lipca 1978 roku przyjechali do mnie dwaj bracia. W tym dniu ja czułam się tak, jak nigdy w swoim życiu.

- Co ze mną dzisiaj się stanie? - pytałam siebie.

A potem odpowiedziałam:

- Wiem, że dzisiaj spotkam się z Tobą Panie Jezu, dzisiaj odejdę z tej ziemi. Już mojej klatki piersiowej nie będą ugniatać kolana, nie będzie mi ciężko oddychać.

Prosiłam Boga, żeby On utwierdził serca tym braciom, którzy przyjdą do mnie do domu. Jak odwoła mnie Bóg, niech połamią moje nogi i położą równo w trumnie. Ja nie dla siebie tego chciałam, lecz ze względu na tych przyjaciół, którzy mnie odwiedzali i płakali martwiąc się, w jaki sposób położyć mnie do trumny. I jeszcze prosiłam Boga o mądre serce i światło rozumu abym mogła zawołać mamę i powiedzieć:

- Ja chcę ostatni raz tu na ziemi pomodlić się z wami i waszą starość przekazać w Boże ręce.

Chciałam też przypomnieć, żeby siostry w dniu mego pogrzebu, nie zakładały na głowy czarnych chustek, tylko białe, dlatego, że ja jestem przekonana o moim zbawieniu. Powiedziałam to swoim siostrzyczkom, krewnym i przyjaciołom. Ale nie zdążyli tego zrobić.

Przyjechali dwaj młodzi bracia. Weszli do domu i zapytali mnie:

- Siostro Żeniu ile lat ty chorujesz?

Odpowiedziałam im, że niedługo minie pięć lat. Ja wszystkich lat nie brałam pod uwagę dlatego, że od początku jak zachorowałam i do końca, kiedy Bóg mnie uzdrowił minęło dwanaście lat. Liczyłam tylko najcięższe lata mojej choroby. Wtedy jeden z nich zapytał mnie:

- Czy ty siostro nie wierzysz, że Bóg może ciebie uzdrowić?

Ja odpowiedziałam, że wierzę.

- Nie wierzysz!

A ja znów - wierzę.

- Kto wierzy, ten jest zdrowy, a kto nie wierzy, to jest widoczne - wskazał na mnie ręką.

Wtedy odpowiedziałam:

- Ja chcę cierpieć.

- A Bóg chce ciebie uzdrowić.

- Niech będzie Jego wola.

- A czy wierzysz, że jak będziemy się modlić, to Bóg ciebie uzdrowi?

- Tak, wierzę!

Brat wziął Ewangelię, podszedł do mojego łóżka i zaczął czytać. A kiedy on czytał, to w mojej duszy zrobiło się tak dobrze, że to trudno opisać. Wtedy poprosiłam braci, aby już się modlili. On jeszcze raz zapytał mnie o wiarę. Wtedy wszyscy obecni w domu uklękli. Brat położył mi ręce na głowie, a ja z niespodziewaną szybkością zerwałam się na nogi. Kiedy wyskoczyłam ze swego łóżka, zaczęłam na cały głos chwalić Boga. Mama modliła się w odległym kącie, gdzie zawsze wylewała smutek swej duszy i ona otworzyła oczy, patrzyła dlaczego ja tak głośno krzyczę? O! kiedy mama zobaczyła, że mnie uzdrowił Bóg, to ona jeszcze mocniej krzyczała. Przyszła do mnie na kolanach z tego kąta, objęła moje nogi, przycisnęła do siebie i zaczęła je całować. Ciepła łza upadła na moją nogę. Po raz pierwszy odczułam matczyne ręce i ich ciepło. Odczułam tę delikatną łzę, która potoczyła się po mojej żywej nodze. Mama dotykała moją klatkę piersiową i powiedziała:

- Córko! Ty masz wszystkie kostki równe. Powiedz, czy będziesz jadła chleb?

- Będę mamo wszystko jadła, co Bóg będzie podawał.

- Jedz, bo ja nie jadłam.

- Dlaczego nie jadłaś mamo? Mnie to kolana ugniatały w klatkę piersiową, dlatego nie mogłam połykać. A ty?

Mama odpowiedziała:

- Twoja choroba mnie całą dusiła, dlatego i ja też nie mogłam połykać.

- O mamo! Chwała Bogu! Jesteśmy już wolni! Jezus nas uwolnił od tej choroby. Teraz razem będziemy jeść i chwalić Pana.

Mama wstała z kolan, położyła mi rękę na plecy, może chciała mnie wziąć na ręce jak to było wcześniej (byłam bardzo lekka, chuda, nie ważyłam nawet dwudziestu kilogramów). Kiedy mama dotknęła moich pleców, to raptownie zakrzyczała:

- Dlaczego tak krzyczysz mamo? - zapytałam.

- Nie ma garbu na twoich plecach - odpowiedziała.

Chwała Panu! W jednym momencie Bóg Wszechmogący uzdrowił mnie, wyprostował moje nogi, zabrał garb z pleców i stałam się zupełnie zdrowa.


Idźcie i patrzcie wszyscy!

Wszyscy odwiedzający, którzy byli u mnie w tym czasie uzdrowienia, słyszeli trzaskanie moich kości, kiedy moje nogi prostowały się. Ludzie podnieśli ręce żeby zatkać uszy, ale nie zdążyli, tak szybko mnie Bóg uzdrowił. Chwała Jemu! Podziękowaliśmy Bogu za cud. Bracia, którzy modlili się o moje uzdrowienie podeszli do drzwi, a ja jednego wzięłam za ramię i zapytałam:

- Kim wy jesteście? Skąd pochodzicie bracia?

Jeden z nich popatrzył na mnie, uśmiechnął się oczami, podniósł ręce do góry i powiedział:

- Patrz na niebo, to uczynił Bóg, a ty uwielbiaj Jego wszędzie Alleluja!

Wtedy była obecna w naszym domu sąsiadka Dusia. I Bóg ją użył, dlatego aby spełniło się to, co było powiedziane przez Ducha Świętego ponad rok temu, kiedy ona była u siebie w domu. Będąc zajęta swoją pracą, usłyszała głos Ducha Świętego, który powiedział, aby poszła do Żeni. Ale ona pomyślała, że najpierw skończy pracę, a potem pójdzie. Wówczas po raz drugi usłyszała polecenie: "idź do Żeni". Pozostawiła więc swoje sprawy i poszła. Kiedy przyszła do mnie, akurat zaczęli się modlić i ona patrzyła na to wszystko. Ona została świadkiem mojego uzdrowienia, kiedy usłyszała jak moje kości trzeszczały, zobaczyła jak zeskoczyłam na nogi z łóżka, a łóżko rozłamało się na pół. Dusia upadła na podłogę jak długa i zaczęła chwalić Boga. Po modlitwie wyszła z naszego domu i pobiegła po całej wsi jak Samarytanka i wszystkim głosiła:

- Idźcie, patrzcie! Bóg uczynił cud. Bóg uzdrowił Żenię!

A ja popatrzyłam przez okno i zobaczyłam jak wszystko zmieniło się w ciągu tych długich lat, kiedy nie mogłam być na dworze. Otóż zobaczyłam jak ludzie idą a inni podążają biegiem. Pomyślałam: "dokąd oni biegną?" zapomniałam, że tak było powiedziane: "że będą iść i biec, i patrzeć na ten cud Boży". Zobaczyłam, że wbiegli do mnie na podwórze a potem do mieszkania. Stanęli na progu i osłupieli. A komuniści śmiało przepychali się dalej, obejrzeli mnie od głowy do nóg, poklękali, ręce złożyli w dziecięcej pokorze, oczy do nieba zwrócili, poklęczeli przez chwilę. Nikt z nich nie modlił się zachowując ciszę, ponieważ po raz pierwszy w życiu skłonili kolana przed Bogiem. Potem podnieśli się i pytali mnie, kto jak rozumiał, i wtedy ja przypomniałam sobie jak było powiedziane przez Ducha Świętego i powiedziałam:

- O Boże, teraz swoimi oczami widzę Twój wielki Cud. komunista po raz pierwszy w życiu skłonił kolana przed żywym Bogiem. Chwała Panu! Wszystko się wypełniło. Alleluja!

W tym dniu po godzinie czwartej dużo ludzi nawet zostawiło pracę, chociaż były żniwa. Przyszli do naszego domu. Kiedy w domu było pełno ludzi, przyjechał samochód z przedstawicielami władzy - osiem osób. Przewodniczący kołchozu, sołtys, brygadzista, sekretarz partii weszli do domu, a sołtys wysoki, dobrze zbudowany, zapytał ludzi:

- Co się tu dzieje? pozwólcie nam przejść i zobaczyć.

Podchodzi do mnie i zapytuje:

- Żenia co się stało? Ludzie rzucili pracę i wszyscy biegną do ciebie.

Wstałam na nogi, podniosłam się i powiedziałam:

- Bóg mnie uzdrowił.

Wtedy on też podniósł swoje ręce aż do sufitu i dużo razy powiedział:

- Chwała, chwała.

Tylko nie powiedział komu. Powtarzałam za nim:

- Chwała Bogu!

Wtedy on rzekł:

- Dobrze, że się to stało. Chociaż ty Żeniu nie będziesz chodzić, to chociaż na dwór cię wyniosą na świeże powietrze. To dla ciebie będzie lepiej.

- Dlaczego ja nie będę chodzić?

- Kto na szkieletach chodzi?

Moje nogi były bardzo chude, cienkie i wyschłe. Wówczas wstałam, tupnęłam w podłogę nogą a on wystraszył się mówiąc abym przestała tupać, bo mogłabym połamać sobie nogi.

- Moje nogi nie połamią się nigdy, ponieważ uzdrowił je Pan - odparłam.

Minęło niewiele czasu a ja już z dwoma wiadrami poszłam po wodę. Kiedy wracałam z pełnymi wiadrami, znowu nadjechał samochodem przewodniczący kołchozu. Gdy mnie zobaczył, zatrzymał się, wyszedł z samochodu i wyznał:

- Żeniu, ja nigdy nie myślałem, że taki cud jest możliwy, nie uwierzyłbym, gdybym nie zobaczył na własne oczy. A teraz cofam moje dawne słowa z powrotem, ponieważ mówiłem, że ty nie będziesz chodzić. Ty chodzisz. Aż dziwne! Teraz na pewno cała wieś będzie wierząca.

Ale niestety, bardzo mało ludzi uwierzyło. Chociaż ten Wielki Cud był świadectwem dla wszystkich. W innych wsiach więcej osób uwierzyło. Jak szkoda mi tych osób, które widziały mnie taką chorą, skurczoną we troje a potem zupełnie zdrową, a odnieśli się do tego obojętnie i nie zrobili kroku na spotkanie z Bogiem. To dla nich, dla grzeszników było uczynione przez Pana, taki cud uzdrowienia. Na drugi dzień o godzinie ósmej rano przyjechali do mnie lekarze, ci, z którymi spotykałam się na ostatniej komisji w sprawie przedłużenia inwalidztwa. To właśnie oni sami powiedzieli, że nikt mi już nie pomoże. Tamtego dnia na własne oczy zobaczyli co uczynił Pan. Już od rana było u mnie dużo ludzi. Lekarze rozsunęli tłum, podeszli do mnie i spytali:

- Co się z tobą stało Żeniu? Odpowiedz.

A ja ich pytam:

- Kiedy byliście u mnie dziesiątego w poniedziałek, co mi powiedzieliście?

Zamilkli. Wyjaśniłam, że nie jestem na nich obrażona. Przypominam im tylko ich słowa, że będę tak leżeć aż umrę i swoją odpowiedź wiary, że Bóg mnie uzdrowi. Wstałam na nogi, podniosłam ręce do góry i pokazałam im, że Bóg mnie uzdrowił. Przypomniałam im, jak nieraz w szpitalu pytali mnie "gdzie twój Bóg?". Teraz pokazałam im, gdzie jest mój Bóg. Zaczęłam gimnastykować się jak tylko potrafiłam, a potem uklękłam i modliłam się dziękując Panu za łaskę i miłość. Z lekarzami przyjechał przedstawiciel władzy. Zapytał się mnie, jak to się stało? Podałam mu ewangelię radząc, aby przeczytał. "włożą ręce na chorych a oni będą zdrowi". Byli ciekawi kto modlił się i ręce wkładał. Odpowiedziałam, że nie wiem, nie znałam ich wcześniej.

- A co oni powiedzieli?

- Patrz na niebo, to uczynił Pan. Jemu wszędzie chwałę oddaj.

Wtedy przedstawiciel władzy zapytał, czy będę o tym wszędzie mówić? Odpowiedziałam: "będę".

- Zobaczysz, że nie będziesz.

Ja wtedy zupełnie nie rozumiałam dlaczego jego zdaniem miałabym nie mówić o tym wielkim Cudzie, który Bóg mi uczynił? Jak można milczeć? Jak nie oddać chwały Bogu?


Lekarstwo z rąk szatana

Następnie wiele razy do mnie przyjeżdżali lekarze w celu odwiezienia mnie do szpitala. Lecz ja nie pojechałam. Mówili, że należy mi się odpoczynek i wzmocnienie. Podziękowałam im mówiąc:

- Jestem zupełnie zdrowa i nie potrzebuję szpitala.

Pewnego dnia Bóg posłał do mnie brata z wiadomością:

- Bóg powiedział, że ciebie na pewno zabiorą do szpitala, a ty nie sprzeciwiaj się, tylko jedź. Ale niczego nie przyjmuj, ani tabletek, ani zastrzyków. Nawet nie jedz tam, dlatego, że zamyślano tobie uczynić zło, żebyś nigdy więcej nie mówiła o swoim uzdrowieniu przez Boga.

Wówczas posłuchałam Boga. Kiedy przyjechali znowu do mnie - poszłam do szpitala. Przynoszono mi tam jedzenie w oddzielnym talerzu. Ale ja nie jadłam.

Pewnego dnia w pewnej wiosce siostry zebrały się, żeby pomodlić się. I kiedy się modliły, Duch Święty przemówił:

- Wstańcie, pójdźcie i powiedzcie wszystkim synom i córkom moim, aby tej nocy trwali w modlitwie za córką moją, Żenią. Ona jest w szpitalu, a wróg zamyśla ją zniszczyć, a ja chcę ocalić i chcę żebyście się modlili.

Wtedy oni bardzo szybko powiadomili cały powiat. Służyli Panu do samego rana. Ja nie jestem tego godna, aby za mnie tyle braci i sióstr Bóg podniósł w tę noc do modlitwy. Chwała Jemu, Alleluja!. Gdy zasnęłam na sali, to raptownie w nocy (nie wiem, która była godzina), Bóg podniósł mnie na nogi. Zobaczyłam trzech mężczyzn stojących obok mego łóżka. Nie wiem, co im Bóg pokazał, gdyż oni nagle rzucili się do drzwi, do ucieczki. Te drzwi otwierały się do środka sali, a oni pchali je z całych sił w kierunku korytarza. W końcu szarpnęli je we właściwą stronę i uciekli. Padłam na kolana i dziękowałam Bogu za Jego ochronę. Nazajutrz przyjechali do mnie bracia, siostry i moja mama. Opowiedzieli mi, że modlili się całą noc za mnie, żeby Bóg zachował moje życie. Wtedy zrozumiałam co chciał zdziałać szatan. Potem przyjaciele zabrali mnie do domu. Szatan przeciwnik Boży i mój nie zaspokoił się, a jeszcze więcej - atakował wymagając, żebym ja mówiła jakoby mnie wyleczyli lekarze.

Kiedy leżałam w Sijanieckim dzielnicowym szpitalu, miałam następujące doświadczenie. Pewnego razu przyszła do mnie sanitariuszka Tonia informując, że postanowiono mi zabrać Biblię, śpiewnik i radio (tak postanowił lekarz, kiedy była przerwa między zmianami pracowników). Chciała to wszystko zabrać do domu, a potem mi zwrócić. Odpowiedziałam jej:

- Poczekaj, trzeba zapytać się Boga - zamknęłam oczy i zaczęłam się modlić.

I Bóg powiedział do mnie:

- Nie bój się, nie zabiorą.

- Toniu, ja nie będę ci tego wszystkiego dawać. Bóg mi powiedział, że niczego nie zabiorą.

Ona spojrzała na mnie i nie mogła zrozumieć, jak to nie zabiorą? Przecież postanowili zabrać. Ale ja twardo wierzyłam, że tak będzie jak powiedział mi Pan. I tak się stało. Przyszedł do mnie lekarz i zapytał dlaczego ja nie słucham audycji radiowych? Odpowiedziałam, że na pewno są stare baterie i poprosiłam:

- Jeżeli możecie, to bądźcie łaskawi kupić mi baterie.

On mi odpowiedział, że postara się mi kupić. Kiedy on kupił, przyniósł, położył i powiedział:

- Teraz możesz słuchać i jeszcze masz zapas sześć sztuk.

Chwała Bogu! To tylko Pan może tak uczynić po modlitwie swoich dzieci. Co było dalej z tym lekarzem? Pewnego razu dyżurował on w szpitalu. Przyszedł wieczorem do mnie na salę i zapytał dlaczego ja nie słucham audycji? Odpowiedziałam, że nie mam zegarka i nie wiem, która godzina. Wtedy on powiedział:

- Już czas - włączaj.

Kiedy włączyłam radio, nadawano w tym czasie chrześcijańską audycję. Kaznodzieja mówił:

- Przyjacielu, może ty włączyłeś swoje radio i słuchasz tej audycji. Ja ciebie nie znam, ale Bóg widzi ciebie i zna twoje życie. Może masz wysokie mniemanie o sobie, a może masz wysokie stanowisko, może jesteś lekarzem - ty wiesz kim jesteś, więc posłuchaj drogi przyjacielu co mówi Biblia, Słowo Boże: "Co niemożliwe u człowieka, u Boga jest możliwe" Chwała Jemu!

To wszystko było powiedziane prosto do lekarza tak, jakby kaznodzieja żył razem z nim i wszystko wiedział o jego życiu. Ten lekarz miał dobrą żonę i dwóch synków. Zdradzał żonę, a synków nie szanował. Nie był kochającym ojcem dla dzieci. Po tej audycji, której wysłuchał do końca, zmienił swój sposób życia. Pewnego razu przyszedł do mnie na salę, a z nim było dwóch chłopczyków i pokazał mi, jakich ma wspaniałych chłopców. I rzeczywiście, jego dzieci były piękne, urodziwe. Ale czym jest grzech? On może zniweczyć wszystko co mamy najpiękniejszego i zgubić nas, żebyśmy już tu na ziemi nie byli błogosławieni i stracili jakąkolwiek nadzieję na zbawienie. Otóż co czyni modlitwa do żywego Boga. My powinniśmy się modlić i wierzyć, a Pan wszystko uczyni, bo Jego woli nikt nie może przemienić. On jest Bogiem wszechmogącym. Kiedy to wszystko zobaczyła sanitariuszka Tonia, to zaczęła pokutować i przyjęła Chrystusa. Teraz ona i jej dom służą Panu. Jej mama też uwierzyła. Kiedy w późniejszym czasie wraz z mężem odwiedziłam Tonię, to Pan wezwał do pokuty jej tatusia, który przyjął Chrystusa, Alleluja! I teraz siostra Tonia oddała swój dom, aby tam wierzący w Boga zgromadzali się na nabożeństwach. Tak Pańska miłość działa, że z zatwardziałych ateistów czyni szczerych chrześcijan, którzy wszystko, co mają najlepszego oddają Jezusowi Chrystusowi. Także i pielęgniarka Gala nawróciła się do Pana i Bóg cudownie jej błogosławił, darując zbawienie jej mężowi i dzieciom. Chwała Chrystusowi! Bóg kocha każdego grzesznika ale nienawidzi grzechu i chce, żeby każdy przyjął tę ofiarę, którą wykonał Pan Jezus Chrystus.

Człowieku, przeciwko komu występujesz?

Przez jakiś czas już po uzdrowieniu miałam okazję zajść do Sijanieckiego szpitala i odwiedzić lekarzy. Kiedy podeszłam do budynku (było to po deszczu), zaczęłam czyścić buty od błota i zobaczyli mnie przez okno. Sanitariuszka Sonia podbiegła do mnie, zaczęła mnie obejmować i całować i z brudnymi butami wciągnęła mnie do pokoju. Wtedy akurat była przerwa przed dniem roboczym i spotkałam się ze wszystkimi lekarzami. Pewna lekarka - Zoja Stiepanowna - objąwszy pomacała mi plecy i zapytała:

- Żeniu, a gdzie twój garb?

- Tam, na plecach, poszukajcie lepiej.

Ona jeszcze raz przesunęła ręką i szukała.

- Nie ma tego garbu - powiedziała.

Na to ja odpowiedziałam:

- Jego już nie ma i nie będzie. Zabrał go z moich pleców Wszechmogący Bóg.

- Gdyby nam kto opowiedział o takim cudzie, to nie uwierzylibyśmy, ale myśmy widzieli ciebie jaka byłaś skurczona, straszna kaleka. Na głowie nie miałaś zupełnie włosów, a teraz przed nami stoisz zupełnie zdrowa! O! to mógł uczynić jedynie Bóg. Chwała Jemu!

Potem oni spojrzeli na moją głowę i zaczęli skubać za włosy. Myśleli chyba, że założyłam perukę na głowę. Zdziwili się:

- Tobie wyrosły drugi raz włosy? Jak to mogło się stać?

Włosy wypadły mi wraz z cebulkami, ale znowu wyrosły. na podstawie wiedzy medycznej jest to niemożliwe. Wtedy ja odpowiedziałam:

- Napisane jest w Biblii: "co niemożliwe u człowieka, to u Boga jest możliwe". Chwała Jemu!

Tak ja im wszystkim opowiedziałam, a oni dziwili się i radowali i płakali z radości, że stałam przed nimi prosta i zdrowa, taka jak oni wszyscy. Nie pozostały u mnie żadne oznaki choroby dlatego, że tej operacji nie robiły ludzkie ręce, ale wykonał ją bez żadnego skalpela nasz Uzdrowiciel, Lekarz lekarzy - Wszechmogący Bóg. Potem poprosili, abym zrobiła obchód po wszystkich salach i rozpowiedziała co uczynił Pan dla mnie. Odwiedziłam chorych we wszystkich salach i wszystkim chorym opowiedziałam o sobie, a oni dziwili się jak im świadczyłam o Jezusie Chrystusie i o Jego wielkiej ofierze dla naszego zbawienia.

Minęło trochę czasu (około osiem - dziewięć miesięcy) po tym jak Bóg mnie uzdrowił. Przysłano mi zawiadomienie, żebym się stawiła do Wiejskiej Rady. Na drugi dzień (przygotowując się do wyjścia) usłyszałam głos Boży:

- Córko moja, wyjdź na dwór.

Szybko więc wyszłam i stałam na podwórzu. Podniosłam głowę do nieba pytając:

- Boże, a dalej co?

Wtedy zobaczyłam jadącą karetkę ulicą obok naszej furtki. A Bóg powiedział: "to oni". Samochód przejechał dalej i zatrzymał się. Za kilka minut na naszym podwórzu zjawiło się sześciu ludzi i zapytali, czy mogą nas odwiedzić? Proszę bardzo, gości zawsze przyjmujemy chętnie. Podeszli, a jeden z nich tak wnikliwie patrzył mi w oczy, że aż swoim nosem prawie że twarzy moje nie dotykał. A ja westchnęłam:

- Boże, co to za człowiek?

I usłyszałam głos Boży.

- To hipnotyzer.

Kiedyś słyszałam od ludzi, że gdy takiemu patrzy się w oczy, to on może zahipnotyzować. Wtedy powiedziałam w swoim sercu:

- Boże, a jak będę w imię Twoje patrzeć jemu w oczy, aby opuściły go siły w twojej obecności.

I zaczęłam patrzeć mu prosto w oczy, a on obiegł mnie wokoło i zmieszał się. Potem powiedział abyśmy weszli do domu. Poszliśmy więc i usiedliśmy, a on usiadł tak blisko mnie, że jego kolana dotykały moich kolan. Odsuwałam się do tyłu, a on za mną. Coś planował zrobić ale mu nic nie wyszło. Nie wytrzymałam i powiedziałam:

- Wy wszyscy wyglądacie na ludzi kulturalnych i oświeconych, ale jak ten mężczyzna nieprzyzwoicie się zachowuje.

Wtedy on uspokoił się. Potem jeden z nich - przedstawiciel Ministerstwa Ochrony Zdrowia zapytał mnie czy będę z nimi rozmawiać i odpowiadać na ich pytania. Nie sprzeciwiłam się. Wobec tego ten z Ministerstwa pokazał na dwóch lekarzy.

- Czy znasz tych ludzi?

- Znam.

- A kim oni są, czy wiesz?

- To lekarze, jak byłam chora, to oni mnie leczyli, a nawet żałowali

- I co? Czy oni wyleczyli ciebie?

- Pytajcie ich! - odpowiedziałam. A oni milczeli. Wówczas zapytałam jednego z lekarzy:

- Piotrze Ostapowiczu niech pan powie, czy pan mnie wyleczył?

On odpowiedział:

- Żeniu, powiedz sama wszystko jak było.

Wtedy ja opowiedziałam, że oni chcieli mi dopomóc, ale nie byli w stanie wyleczyć tej choroby. W szpitalu doszłam do takiego stanu, że przestałam mówić i odwieźli mnie do domu, żebym tam umarła. Lecz Bóg mnie uzdrowił! Chwała Jemu! Jeden z nich zapytał:

- Czy masz sumienie?

- Mam

- A dlaczego obrzucasz lekarzy błotem?

Wobec tego zwróciłam się do lekarzy:

- Niech pan powie, bardzo proszę Piotrze Ostapowiczu, czy ja jakąś nieprawdę powiedziałam?

Lekarze milczeli. Oni dobrze wiedzieli, że mnie uzdrowił Bóg. Hipnotyzer polecił mi:

- Niech pani się rozbierze, my panią zbadamy czy jest pani zdrowa.

Odpowiedziałam, że nie będę się rozbierać dlatego, ponieważ: po pierwsze, nic mnie nie boli, a po drugie w obecności sześciu mężczyzn nie będę się rozbierać. Nic z tego nie będzie. Wtedy on coś powiedział, czego nie zrozumiałam, a oni wszyscy wstali i wyszli z domu. Hipnotyzer pozostał, ja wstałam i też chciałam wyjść. Przedstawiciel władzy powiedział, abym została, gdyż on chce mi coś w sekrecie powiedzieć. Jaki może to być sekret, kiedy oni wszyscy przyszli razem? Kiedy zbliżałam się do drzwi usłyszałam głos Boży.

- Nie bój się, pozostań, zobaczysz, co Ja zrobię.

Hipnotyzer położył swoją czapkę na osłonę, która była przy drzwiach i polecił:

- Powtórz za mną parę słów.

- Nie będę - sprzeciwiłam się.

- Dlaczego?

- A jeżeli pan coś brzydkiego będzie mówił, to czy mam powtarzać? Nie!

Wtedy on spróbował zrobić jeszcze jeden eksperyment. Pokazał jeden wielki palec u ręki i zapytał: "jaki?" - odpowiedziałam jaki to palec. Wtedy pokazał drugi i trzeci. Ja mu odpowiedziałam. Lecz po tym zapytałam:

- Co to za igraszki? Nie jestem małym dzieckiem.

Nagle w jego gardle zaklekotało coś złego - jeszcze czegoś takiego nie słyszałam. Chwycił mnie za obydwie ręce, mocno ścisnął i powiedział, że nie będę więcej zdrowa. W tym momencie zawołałam do Boga. Siła Boża, siła Ducha Świętego spłynęła na mnie od głowy do stóp i Bóg przez Ducha Świętego przemówił poprzez moje usta:

- Co ty człowieku! przeciwko komu ty występujesz? Co ty znaczysz przede mną?.

Dalej Duch Święty przemówił innym językiem, którego ja nie rozumiałam. Moje ręce podniosły się do góry, a ręce tego hipnotyzera opadły w dół. Jedną ręką chwycił się on za piersi, a drugą zasłaniał się i prosił:

- Dosyć! dosyć! zrozumiałem to wszystko.

Po tych słowach upadł na podłogę. Patrzyłam co się z nim stało? Umarł czy co? Leżał i nie ruszał się. Podeszłam do okna, żeby zobaczyć gdzie są lekarze, niech przyjdą i coś jemu zrobią. Oni zauważyli mnie w oknie i obaj wbiegli do domu. Patrzyli się jak na cud. Hipnotyzer leżał. Powiedziałam, aby go zabrali. Oni wzięli swego przyjaciela pod ręce i pociągnęli na dwór a potem aż do samochodu. W tym czasie ludzie z wioski zauważyli, że przyjechała karetka. Nazbierało się sporo ludzi koło domu i szofer z karetki opowiedział ludziom to wydarzenie:

- Przyjechali do Żeni z Ministerstwa z hipnotyzerem. Hipnotyzer miał zahipnotyzować Żenię, położyć ją na nosze i pokazać wam wszystkim, gdzie jest jej Bóg, w którego wierzy. A potem mieli jeszcze Żenię zawieźć do szpitala i pokazać tam, jaki bezsilny jest jej Bóg. Ale chwała Panu, wyszło nie tak jak zamyślił diabeł, lecz tak, jak powiedział Bóg!

A oni wyszli ode mnie zawstydzeni przed ludźmi. Chcę jeszcze opowiedzieć jeden wypadek jak Jezus mnie ochronił w cudowny sposób. Byliśmy z przyjaciółmi na nabożeństwie w Kijowie. Po nabożeństwie przyszliśmy na przystanek tramwajowy, żeby odjechać. Odprowadzili nas miejscowi wierzący, a jeden brat stojąc obok mnie i ostrzegł:

- Otoczyła nas milicja, ciebie zabiorą i mnie też z tobą. Ja ciebie nie zostawię.

Zauważyłam, jak dwaj mężczyźni wyciągnęli ręce, żeby mnie zabrać, ale raptownie odskoczyli i co sił zaczęli uciekać ode mnie. Nie zrozumieliśmy co to mogło się stać. Wiadomo było, że trzeba się spieszyć i wsiedliśmy do pierwszego lepszego tramwaju, aby odjechać z tego miejsca. Nasz Bóg, w którego my wierzymy, patrzy na nas i ochrania tajemniczym sposobem. Chwała Jemu za miłość Jego i siłę!

Kiedy po dwóch tygodniach wróciłam do domu, to znalazłam kilka wezwań do powiatu. Gdy przybyłam z tymi wezwaniami do milicji oni zapytali:

- Kto ty jesteś?

- Dobrze wiecie, kto ja jestem.

- Czy władasz hipnozą?

- Hipnoza jest od szatana, a ja wierzę w Boga, bo ja jestem chrześcijanką.

- Ty w Kijowie zahipnotyzowałaś milicję! ciebie już prawie brali na ręce, ale stało się tak, że ziemia pękła i ty wpadłaś pod ziemię. Nasi ludzie ledwie zdążyli odskoczyć.

- To dlaczego oni mnie nie ratowali kiedy ja wpadłam do tej jamy? - spytałam.

- Byliśmy zadowoleni, że się ciebie pozbyliśmy. A potem dowiedzieliśmy się, że ty znowu świadczysz o Bogu.

- Otóż wiedzcie, że mój Bóg któremu ja służę ochronił mnie, żebym świadczyła o Jego dziwnych dziełach - odpowiedziałam.

- Teraz ty jesteś w naszych rękach. Niech twój Bóg spróbuje ciebie wyzwolić.

- O ile przyszedł ten czas że mnie macie zabrać, to tak będzie, a jeśli nie, to wy nic nie zrobicie.

- A czy wiesz, gdzie ty się znajdujesz?

-U was - mówię.

- A dlaczego ty tak swobodnie się zachowujesz i nie boisz się?

- A was to cieszy, że się ludzie was boją? was postawiono karać tych kto czyni zło, a tych kto postępuje dobrze, wy powinniście ochraniać. Was postawił Bóg dlatego, żeby Jego słowo wykonywało się. Was tak samo lubi Jezus jak i mnie. On oddał swoje życie dobrowolnie za grzeszników, żeby oni mieli nadzieję na zbawienie i wieczne życie.

Wtedy jeden z nich popatrzył na zegarek i powiedział:

- Już pięć minut opowiada nam, a my słuchamy.

Tak jest napisane: "A gdy was poprowadzą, żeby was wydać, nie troszczcie się naprzód o to, co macie mówić, ale mówcie to, co wam będzie dane w owej godzinie, albowiem nie wy jesteście tymi, którzy mówią, lecz Duch Święty" (Mar. 13:11). I tym razem tak było. Chwała Bogu! Wtedy ten, który mnie przesłuchiwał nagle uderzył pięścią w stół i zakrzyczał:

- Wyjdź stąd precz!

Ja wstałam, wzięłam palto i ruszyłam do drzwi. Wyszłam i w biegu ubierałam się, a Bóg ostrzegł mnie abym nie szła tą drogą i wskazał którą mam iść dlatego, że oni zaraz będą jechać w ślad za mną. Posłuchałam jak mi powiedział Bóg. Tak cudownie może dopomagać tylko Pan. Dopomagać tym, kto kocha Go, kto swoje życie w pełni oddał w Jego ręce.


Cud Boży przyszedł do mnie

Kiedy Bóg mnie uzdrowił, to lekarze wszyscy o tym wiedzieli. Pewnego razu bardzo ciężko zachorowała lekarka, która mnie leczyła… ordynator oddziału neurologicznego. W ciężkim stanie położyli ją w sali reanimacyjnej. Wtedy ta kobieta przekazała przez jedną z sióstr, żebym ją odwiedziła. Gdy usłyszałam o tym zdarzeniu to nie tracąc czasu poszłam. Weszłam na salę, gdzie ona leżała w towarzystwie dwóch chorych. Zobaczyłam, że jej łóżko naokoło było obwieszone prześcieradłami. Oczy miała zamknięte, na rękach i nogach podłączone różne wężyki i druty. Pomyślałam, co robić? Wtem ona otworzyła oczy i odezwała się widząc, że ja stoję:

- Cud Boży przyszedł do mnie - zapłakała, a potem prosiła - pocałuj mnie Żeniu a ja wyzdrowieję dlatego, że Bóg ciebie uzdrowił od takiej strasznej choroby i ta siła jeszcze jest w tobie.

Pocałowałam ją i ona powiedziała, abym zawołała pielęgniarkę. Ta przyszła i lekarka posłała ją po lekarza. Lekarz zjawił się, a ona poleciła:

- Odłączcie ode mnie wszystko, ja będę wstawać, bo mnie Żenia pocałowała, a w niej jest siła Boża. Ona jest zdrowa i ja też jestem już zdrowa.

Lekarz był bardzo zdziwiony i nie wyrażał zgody na odłączenie systemu podtrzymującego funkcje życiowe organizmu. Długo starał się odmówić kobiecie. Tłumaczył:

- Dobrze pani wie jak bardzo jest chora, jest pani lekarzem.

Lecz ona twardo powiedziała:

- Jestem zdrowa, odłączcie wszystko.

Kiedy on odłączył wszystko od niej, wtedy ona poprosiła:

- Żeniu pomóż mi wstać.

Podeszłam i powiedziałam:

- W imię Jezusa wstawajcie i bądźcie zdrowa - wzięłam ją za rękę, a drugą ręką pod głowę i ona wstała. Trochę postała i przeszła się po sali. Ona chodziła tu i tam, a lekarz patrzył na nią i mówił:

- Nie rozumiem, co to takiego - dziwił się bardzo.

Potem ona usiadła obok swojej szafki, otworzyła ją, wyjęła jedzenie i podziękowawszy Bogu zaczęła jeść. Ona jest zdrowa do dzisiejszego dnia! Chwała Panu! Tak Bóg uzdrawia tych którzy wierzą, że Jego siła może wszystko. I teraz lekarze opowiadają wszystkim chorym, w jaki sposób Bóg uzdrowił mnie od takiej ciężkiej choroby. Teraz proszą nas obie: lekarkę i mnie, abyśmy jeździły i opowiadały jak to Pan uczynił. Według możliwości i z radością jedziemy i mówimy o sile i mocy Bożej.


Oko moje nad tobą

Po tych prześladowaniach nasza władza niestety o mnie nie zapomniała. Pewnego razu my - niewielka grupka wierzących - postanowiliśmy pojechać w odwiedziny do współwierzących we wsiach i miastach. Uklękliśmy na kolana, aby poprosić Boga o błogosławieństwo na tę drogę, a Pan przez Ducha Świętego rzekł:

- Wysłuchaj, córko moja Żeniu, do ciebie słowo moje. Ty nie pojedziesz w tę drogę, a musisz zostawić swoją wioskę, dom, mamę swoją i oddalić się. Słuchaj, oto adres, pod który Ja ciebie wyprowadzam.

Kiedy usłyszałam te słowa, to bardzo zaczęłam płakać. Nie zrozumiałam tego adresu. Wstałam z kolan i pytałam braci, czy zrozumieli adres? Oni powiedzieli, że nie, to też była wielka rozpacz w ich sercach. Wówczas przełożony powiedział:

- My jeszcze pomodlimy się i niech Pan na nas się nie gniewa, a niech powiadomi nas jeszcze raz.

Uklękliśmy znowu i Bóg powtórzył adres. Chwała Bogu! On jest miłującym Panem. Kiedy wróciłam do domu opowiedziałam mamie. Pomodliłyśmy się, popłakały i ja postanowiłam jeszcze tydzień pozostać w domu, a w niedzielę pójść na nabożeństwo razem z braćmi i siostrami. Chciałam wziąć udział w pamiątce śmierci Pańskiej, a potem pożegnać się ze wszystkimi i już wyruszyć w drogę. Ale na drugi dzień Bóg posłał do mnie proroka i przemówił:

- Już dzisiaj wychodź z domu i pozostaw tę miejscowość, gdyż wróg twojej duszy zamyślał ciebie zniszczyć, a Ja chcę ocalić ciebie.

Ten prorok jeszcze nie odszedł, a Bóg posłał drugiego. Oni nie znali się nawzajem. Drugi prorok przekazał to samo. Jeszcze drugi nie odszedł, przybiegł trzeci i to samo rzekł:

- Dzisiaj wychodź z tej miejscowości bo wróg zbliża się do twojej wioski.

Pozostawiłam więc swój Kościół, gdzie wstąpiłam w przymierze z Bogiem, gdzie Bóg ochrzcił mnie Duchem Świętym i uzdrowił od takiej strasznej choroby. Pozostawiłam swój dom i mamę w niemłodych już latach. Tego dnia wyszłam ze swojego domu i pojechałam siedem tysięcy kilometrów w kierunku Azji Środkowej do miasta Frunze, do brata Piotra Fryzina. Jechaliśmy do niego tydzień czasu. Kiedy przyjechaliśmy, była trzecia godzina w nocy. Zastukaliśmy w okno - zaświeciło się w mieszkaniu, więc skierowaliśmy się do drzwi. Była ze mną jedna siostra. Gdy drzwi odemknęły się, zapytałyśmy zdziwione:

- Dlaczego wasze drzwi nie były zamknięte?

Gospodarz domu odpowiedział, że zanim poszli spać, to rodzina modliła się i Bóg im powiedział:

- Do waszego domu zbliża się uciekinierka i wy przyjmijcie ją w imię Moje, a Ja was pobłogosławię.

W tamtym czasie brat Piotr miał dziewięcioro dzieci, ale on i jego żona zdecydowali, że przyjmą mnie jak rodzoną córkę. Przeżyłam u nich dwa lata. Chwała Bogu, że On troszczy się o swoje dzieci. Alleluja! Po tych dwóch latach, Pan mnie znów powiódł do innego miejsca, jeszcze dalej od miasta Frunze. Bóg mnie poprowadził do Estonii, do miasta Narwu. Mój Pan powiedział mi:

- Ty musisz pojechać stąd, bo wróg duszy twojej już ciebie szuka.

Tego samego dnia wyjechałam, a na drugi dzień przyszli do brata Fryzina przedstawiciele władzy i pytali, czy u niego mieszka Eugenia Poliszczuk. A on odpowiedział, że jej nie ma, ona wyjechała. Jak dziwnie Bóg ostrzega tych, którzy mają nadzieję w Nim. Nigdy się nie spóźnia, a w swoim czasie wyprowadza z niebezpieczeństwa. Mieszkałam w Narwie ponad pięć lat u Natalii Miniwny Michalczuk i u jej rodzonej siostry Gali. Dziękuję tym siostrom, że one mnie przygarnęły i Bogu dziękuję za Jego miłość i opiekę.

Chcę się zwrócić do wszystkich czytelników i powiedzieć z całej duszy, że Bóg okazał mi wiele miłości. Trudno to wszystko opisać, ale chcę wam poradzić, kto jeszcze nie przyjął Chrystusa i nie ma zbawienia - dzisiaj jest jeszcze czas, aby przyjść do Pana i otrzymać wieczne życie. Tylko wtedy staniecie się szczęśliwymi, kiedy zaczniecie pokutować w swoi życiu. Wtedy wszystko stanie się nowe i nigdy nie zakończy się, chociaż to wasze ziemskie istnienie będzie mieć koniec. Wy będziecie wiecznie żyć razem z Jezusem w Jego bezmiernej miłości.

Dziesięć lat byłam osobą poszukiwaną przez organa władzy. po tych wszystkich prześladowaniach Bóg spełnił drugi cud w moim życiu. W styczniu 1988 wyszłam za mąż. Weszłam do rodziny, gdzie po śmierci matki pozostały sieroty. Brat, za którego wyszłam za mąż - Mikołaj Kosiuga - sam opowie, jak to wszystko się odbyło.


Opowiadanie brata Mikołaja Kosiugi

Nie jeden raz bracia i siostry radzili mi, żebym pojął tę lub inną siostrę za żonę, ale bałem się zdecydować na to. Pewnego razu powiedziałem w czasie modlitwy:

- Panie, ja nie wstanę z kolan, dopóki mi nie powiesz, kogo ty posyłasz do mojej rodziny na matkę dla tych sierot.

I nie przyszło mi długo czekać. Bóg bardzo szybko dał odpowiedź. Usłyszałem cichy głos, który powiedział:

- Żenia.

Wówczas Bóg oświecił mnie i ja zrozumiałem:

- O Boże, to Ty posyłasz do naszego domu tę siostrę Żenię, którą uzdrowiłeś - powiedziałem Bogu jak Gedeon. - Kiedy ja spotkam się z siostrą i spytam czy ona zgodzi się pójść do mojej rodziny, to niechaj siostra w odpowiedzi powie takie słowa:

- To ja, dla siebie prosiłem Boga, żeby znać na pewno Jego wolę.

Kiedy Bóg dał możliwość spotkania z siostrą i gdy ją zapytałem, czy ona zgodzi się wejść do mojej rodziny, ona pomyślała i odpowiedziała tymi słowami, które ja powiedziałem potajemnie przed Bogiem. Tych słów nikt nie słyszał, tylko Pan i ja. Wtedy ja z wielką bojaźnią przed Bogiem powiedziałem:

- Panie, Chwała Tobie! Teraz wiem, że jest w tym wola Twoja, abyśmy od dzisiaj, we dwoje chwalili imię Twoje.

Tak wielki Bóg, który uzdrowił kalekę, pokazał swoją moc. Posłał ją do wielkiej rodziny jako matkę a mnie dał bardzo wartościową żonę. Alleluja! Chwała Jemu!


Mamo, gdzie byłaś tak długo?

Chcę powiedzieć, że ja przez lata swojego skomplikowanego życia nie znałam prawdziwej rodziny. Nie miałam własnych dzieci i dlatego bałam się iść do takiej dużej rodziny, żeby być im matką. Modliłam się:

- Boże poślij bratu żonę, żeby była w jego rodzinie matką. - Ale Boży plan był inny. Kiedy pewnego razu modliliśmy się, to Bóg przez Ducha Świętego powiedział za pośrednictwem proroka:

- Córko moja, nie tak będzie jak ty mówisz, a tak jak wola moja. Dlatego, że ja wyznaczyłem tak i ty pójdziesz tą drogą. - Wtenczas ja zrozumiałam, że Boża wola jest taka i podporządkowałam się jej. Kiedy pierwszy raz weszłam do tego domu, do tej rodziny, wszyscy czekali na spotkanie ze mną. Mały Sergiejko, który miał wtedy pięć lat i dziewięć miesięcy podszedł pierwszy. Wzięłam go na ręce, a on tak popatrzył na mnie i zapytał:

- Mamo, gdzie byłaś tak długo? Ja tak tęskniłem za tobą.

W tej chwili poczułam, że nie utrzymam go na rękach. Pierwszy raz w moim życiu usłyszałam takie zwrócone do mnie słowo "mamo". Serce moje ledwie nie wyrwało się z piersi. Twarz zalały mi łzy. Sergiejko wycierał moje mokre policzki i całował. Mocno przytulił się do mnie i zapytał:

- Mamo powiedz, czy już nigdy mnie nie zostawisz? Ja chcę być zawsze z tobą.

- Sergiejku ja ciebie już nigdy nie zostawię.

W tygodniu pobraliśmy się z Mikołajem. Prezbiter, który dawał nam naukę, zapytał mnie, czy mam jeszcze ubranie, które mi uszyto na pogrzeb? Pomyślałam i powiedziałam mu, że ten strój jest uszyty dokładnie jak dla narzeczonej. Wtedy prezbiter poradził, abym ubrała go na ślub. Powiemy wszystkim, że to ubranie było przygotowane na śmierć. To ludzie przygotowali, a Bóg uczynił na odwrót. Dziesięć lat temu ubranie było gotowe do ślubu. Oto taki jest nasz Wszechmogący Bóg. Chwała Jemu! Alleluja!

***


Widzieliśmy cud na własne oczy - opowiadania świadków


Dymitr Charitonowicz Bereziuk (miasto Kostopil, województwo Rowno) - brat, przez którego Pan uzdrowił Żenię Poliszczuk:

Jestem wdzięczny mojemu Jezusowi za to, że on nie pogardził mną. Odnalazł mnie i przeznaczył do swojej służby. Będąc młodzieńcem chodziłem do Kościoła baptystycznego. Pewnego razu Pan mi powiedział:

- Synu mój, Ja chcę ciebie uczynić świadkiem mojej łaski.

Z radością zgodziłem się na to:

- Jezu, ja będę twoim niewolnikiem. Co powiesz, będę wykonywał, gdzie mnie poślesz - tam pójdę.

Wkrótce po tym spotkaniu otrzymałem Ducha Świętego z darem innych języków. Zacząłem chodzić na inne nabożeństwa. Duch Święty zaczął przemawiać do mnie i ujawniał choroby, na które cierpieli ludzie. Wtedy zapytałem Pana:

- Jezu powiedz, co robić dalej?

Przez Ducha Świętego otrzymałem odpowiedź:

- Nakazuj w imieniu Jezusa Chrystusa, aby te choroby wychodziły.

Zacząłem tak postępować. Od tego czasu setki ludzi zostało uzdrowionych przez Pana i moje ręce. Bóg powiedział, że ja będę świadkiem Jego chwały i tak się stało. Chwała Jemu! Alleluja!

Pewnego razu otrzymałem wiadomość, że we wsi Buchariw leży ciężko chora siostra. Choroba spowodowała skurczenie jej ciała i zgarbienie. Umówiłem się z przyjaciółmi i postanowiłem ją odwiedzić. Kiedy weszliśmy do domu tej siostry - wstrząsnęło mną. Takiej kaleki nigdy w życiu nie widziałem. Oniemiały nasze usta a my staliśmy jak wryci nie mając sił poruszyć się z miejsca. Siostra Żenia leżała na prawym boku, zwinięta w kłębek. Jej wyschnięte nogi przeplotły się i przycisnęły do piersi, na plecach miała wielki garb. Podczas tych pierwszych moich odwiedzin Pan nie uzdrowił Żeni i nie modliłem się o to, bo siostrzyczka pragnęła już żeby Chrystus ją zabrał do siebie. Wcześniej Duch Święty oznajmił mi:

- Kiedy przyjdziesz do chorego, to najpierw dowiedz się czy on jest zimny czy gorący, Jeżeli jest zimny, zagrzej go słowami i wtedy módl się o jego uzdrowienie. Miej na uwadze duchowy stan chorego.

Na szczęście Żenia okazała się bardzo gorąca. Chwała Panu! Godzinę później przyjechał do mnie krewny swoim samochodem mówiąc:

- Mytro, mój samochód do twoich usług. Ja wiem, że masz dużo wyjazdów, ale jak nie będziesz miał czym jechać, to ja podwiozę ciebie dokąd zechcesz.

Postanowiliśmy odwiedzić siostrę Żenię Poliszczuk. Kiedy my trochę zapoznaliśmy się z domownikami i rozpoczęliśmy rozmowę, to Żenia nam opowiedziała, że do niej przyjeżdżali lekarze. Oni powiedzieli jej, że dla niej nie ma już żadnego leczenia i ona będzie tak leżeć, aż do śmierci. A ona im odpowiedziała, że jej Pan ją uzdrowi. Chociaż tak chora, ale wierzy. Zapytałem czy zgodzi się zaraz modlić o uzdrowienie. Żenia odpowiedziała - "Tak!". Wziąłem więc ewangelię i zacząłem czytać miejsce o uzdrowieniu kobiety, która miała krwotok (Łuk. 8:43). Żenia poprosiła:

- Prędzej, módlcie się, Bóg mnie uzdrowi.

My uklękliśmy do modlitwy, a jakaś kobieta niewierząca stała w oddaleniu i przyglądała się. Klęczałem na kolanach obok samej głowy Żeni. Usłyszałem głos Jezusa:

- Nakaż duchowi niemocy pozostawić ją.

Kiedy ja to wykonałem, wówczas zstąpiła na mnie płomienna siła ognia tak, że wydawało mi się, iż gdyby była jakaś osoba obok mnie blisko, to nie pozostałaby żywa. Moje ręce same położyły się na chorą. Duch niemocy nagle opuścił jej ciało. Łóżko, na którym leżała Żenia zatrzeszczało i przełamało się! Kości też zatrzeszczały, jak suche gałęzie. To odbyło się w jednej sekundzie. Żenia wzleciała w powietrze. Pomyślałem, że może upaść i uderzyć się. Podniosłem ręce, podtrzymałem ją i posadziłem na krawędzi przełamanego łóżka. Przede mną usiadła normalna zdrowa Żenia, bez garbu, z równymi nogami. Jak doszedłem do siebie przekazałem jej tę informację, którą Duch mi wskazał:

- Możliwe, że ciebie zabiorą do szpitala. Tylko nie waż się przyjmować żadnych leków, bo może ci się wydarzyć coś bardzo złego.

Kiedy rozejrzałem się po domu to zobaczyłem, że ta niewierząca kobieta gdzieś znikła. Zrozumiałem, że ona pobiegła do wioski, aby powiadomić ludzi o tym, co uczynił Pan z Żenią. Wtedy ja powiedziałem do swego przyjaciela-kierowcy:

- Zapal szybko samochód.

Żenia zobaczyła, że zebraliśmy się do wyjścia, wzięła mnie za ramię i zapytała, kim my jesteśmy, skąd? Duch Święty napełnił mnie i przemówił przez moje usta:

- Patrz na niebo, to uczynił Bóg i ty oddaj Jemu chwałę. Opowiedz o tym wszystkim.

Tak było powiedziane przez Pana. A ja powiedziałem do przyjaciela, że zaraz w domu będzie pełno ludzi. Gdyby dowiedziała się o tym władza, wówczas mój przyjaciel nie zobaczyłby już więcej swojej żony i dzieci, a ja zostałbym uwięziony. Przypominam, że to działo się za czasów Związku Radzieckiego.

Z wielką szybkością odjechaliśmy z wioski Buchariw. tam pozostała Żenia. Na nią czekało nad wyraz skomplikowane zadanie do wykonania Bożej woli do końca. Chciałoby się powiedzieć na końcu, że mojej zasługi w tej dziwnej sytuacji nie ma żadnej. Ja jestem tylko świadkiem Bożej chwały. Chwała Jemu, Alleluja! Ja nikogo nie uzdrowiłem i nie uzdrawiam. Uzdrawia Jezus. Niech będzie uwielbione Jego imię na wieki!


Siostra Hanna Iwanowna Nagórna (Wioska Ożenyn, powiat Rowno):

Otóż trzymałam w rękach to ubranko i znowu niby fala gorąca przebiega po ciele. Od tego czasu jak ja z miłością i z tym niewymownym żalem w sercu słyszałam go, minęło już prawie siedemnaście lat. Ja wtenczas bardzo starałam się, aby ten strój wyglądał świątecznie i pięknie. Bardzo chciałam, żeby moja droga siostrzyczka Żenia była ładnie ubrana na ostatnią drogę. Tak myślałam wtedy, a co jeszcze mogłam myśleć, kiedy odwiedzając Żenię widziałam pogarszający się jej stan zdrowia? Jej chudziutkie ciało zwinęło się w kłębek, a nogi do połowy były zupełnie zimne. Krew ledwie przepływała przez żyły.


Pamiętam ten dzień, kiedy zakończyłam szycie stroju i zamierzałam zanieść go do Żeni. Rozścieliłam go na stole, żeby wyprasować. Przyszła do mnie sąsiadka i zapytała, dla kogo przygotowuję ślubne ubranie? Wycierając łzy odpowiedziałam, że jak chce zobaczyć tę narzeczoną, to niech jedzie ze mną. Ona jeszcze u Żeni ani razu nie była. Przyjechałyśmy do Żeni. Ona leżała na jednym boku, skurczona, na twarzy odbijało się widoczne cierpienie, ale uśmiechała się. Kiedy wyjęłam ten strój i rozłożyłam, to Żenia uradowała się jak małe dziecko. Cieszyła się, radowała się, że już niewiele czasu pozostało do jej spotkania z Jezusem. Poprosiła, żeby rozłożyć na niej to ubranie. Ja jak mogłam, tak pokryłam tę wiązkę kostek, a Żenia poprosiła:

- Zawołaj mamę, niech zobaczy jak jej córka jest ubrana.

Mama weszła, spojrzała, rozłożyła swoje spracowane ręce jak ptaszyna nad ptasznikiem, przytuliła się do córki i zapłakała z żalu, a my razem z nią. Przykro wspomnieć. lecz z tym ubraniem zrobiliśmy prawdziwy pogrzeb. Jedna tylko Żenia radowała się i śpiewała, pocieszając nas:

- Nie smućcie się siostry i nie płaczcie. Jaki to będzie radosny dzień, kiedy Jezus nareszcie powoła mnie do siebie. Nie trzeba się smucić.

Wtedy ucieszyliśmy się patrząc na nią, na ten kłębek, na tę głowę, gdzie były kiedyś gęste kręcone warkocze, a teraz nie było żadnego włoska. Na ten cień człowieka, ale wypełniony taką potężną siłą i miłością Bożą. Nieraz wycierałam wilgotnym ręcznikiem te zimne kosteczki, ten garbek na plecach. Jedno kolano było wciśnięte w pierś. Wycierać trzeba było bardzo ostrożnie i leciutko, łóżkiem nie poruszyć, bo całe ciało bolało jak rana. Otóż przygotowywałyśmy wszystko, co było potrzebne na pogrzeb. Co widziałyśmy i myślałyśmy o tym, to tak robiłyśmy. Ale słowo Boże mówi: "Bo myśli moje, to nie myśli wasze, a drogi wasze, to nie drogi moje, mówi Pan. Lecz jak niebiosa są wyższe niż ziemia, tak moje drogi są wyższe niż drogi wasze i myśli moje niż myśli wasze" (Izaj. 55:8-9).

Czas mijał, Żenia leżała na jednym boku. Przyjaciele ze wszystkich stron kraju odwiedzali ją. Było jej tak ciężko, że ona godzinami nie mogła wymówić słowa. Leżała z zamkniętymi oczami. Chwilami znowu wstępowała do niej życiodajna siła z nieba. Nasza chora siostrzyczka miło uśmiechała się do wszystkich i zaczynała rozmawiać o Jezusie, o zbawieniu, o wiecznym życiu. Czasami śpiewała swoją ulubioną pieśń: "Moja kraino, moja skarbnico, do ciebie płynę, do ciebie idę".

Otóż pewnego razu przyjechałam do Żeni i zobaczyłam, że ona jest taka, jakby roztargniona. Wskazała na swoją głowę. Zdjęłam z jej głowy chustkę. O Zbawicielu! Nie wierzyłam swoim oczom! Na głowie, jeden przy drugim gęsto wyrastają włosy. Powiedziałam do Żeni:

- Żeniu, twoja główka zrobiła się jak jeżyk. Co to ma być?

Ona nie wiedziała. I znowu spędziłyśmy z naszą kochaną Żenią ten dzień i całą noc w modlitwach i cichym śpiewie. Myślałam, że po raz ostatni widzimy się tu na ziemi. Na myśl mi nie przyszło, że zobaczę w tym domu wielki Boży cud; że będę obejmować nie to wyschłe zimne ciało, ale normalne, gorące, żywe, a ona będzie obejmować mnie już zdrowymi rękami. Nie przypuszczałam, że będziemy klęczeć i zanosić Jezusowi podziękowanie. Hosanna! Tego cudownego dnia przybiegła do mnie młoda siostrzyczka roztargniona i zdyszana:

- Czy słyszeliście o Żeni? - nie dałam jej dopowiedzieć: "co, umarła?" a ona tak głośno odpowiedziała - nie! nie! Pan uzdrowił ją!

Boże kochany, jak to wszystko opisać? Pobiegłam do pociągu, następnie do autobusu, aż mnie piekło w piersiach. Przybiegłam. Na podwórzu było pełno ludzi. Do mieszkania trudno się przedostać. Słyszałam głos Żeni. Słyszałam modlitwę chwały. Nareszcie już znalazłam się w objęciach kochanej mojej siostry. Żenia powiedziała do mnie, że jeszcze nie może zorientować się w tym wszystkim. Ja jej nie poznałam. Rozmyślaliśmy i rozmawialiśmy o tym, co Pan zwiastował przez Ducha Świętego:

- Będziesz chodzić. Po zaschłych żyłach twoich puszczę krew. Do twojego domu będą biec i patrzeć na wielkie widowisko.

O Jezusie! Chwała Tobie!

Kiedy późno po północy ludzie rozeszli się i rozjechali, ja znów myłam plecy Żeni, ale już w wannie. Plecy miała równe, skórę gładziutką. Myłam ją śmiało, bez obawy uszkodzenia skóry. Potem Żenia na moją prośbę ubrała się w ten strój, który jej uszyłam na jej ostatni dzień pogrzebu. Żenia stała przede mną w ubraniu biało-niebieskawym jak błękit nieba. Ręce wzniosła do góry i chwaliła Pana. O Boże, jakiś Ty cudowny! A ja płakałam razem z nią niewymownymi łzami radości i myślałam sobie: "Panie, może to Ty dałeś mi taki dziwny sen? Ale chwała naszemu Zbawicielowi. To nie był sen, to była rzeczywistość. To był cud, jaki uczynił Pan, abyśmy widzieli jaką On ma moc, jaka jest Jego niezmierna miłość. Dzięki Jemu za wszystko.

Żenia wyszła za mąż. Brała ślub w tym stroju przygotowanym na jej pogrzeb. Ja i teraz często bywam u niej. Widzę jak ona pracuje w ogrodzie, gotuje w kuchni, jak spieszy się do samochodu, kiedy wybiera się z mężem do innych wiosek czy miast, aby opowiedzieć ludziom o wielkiej chwale naszego Pana. Aż trudno mi uwierzyć, że to ta sama Żenia. Jestem niezmiernie wdzięczna Panu za to, że On dał mi wielkie szczęście być żywym świadkiem Jego nieskończonej chwały. Chwała Jemu i dzięki! Amen.


Antonina Jakowna Szirko - starsza pielęgniarka wojewódzkiego szpitala w Rownie:

Przez wiele lat swojej pracy spotykałam się z różnymi wypadkami w życiu naszych chorych. Niejednakowy los spotyka każdego człowieka. Jednego szczodrze obdarowuje, a od drugiego odbiega daleko rzucając go na żywioł. I wtedy lekarze pomagają ciężko choremu ułomnemu człowiekowi. Zapominając o śnie i zmęczeniu z poświęceniem walczą o każdą godzinę jego życia. Tak i nasza Żenia wiele lat leżała przykuta chorobą do łóżka. Kolana jej wcisnęły się w podbródek, włosy na jej głowie wypadły zupełnie. Ona nigdy nie narzekała na swój los. Jej sala nr siedem była akurat na przeciw dyżurki pielęgniarek. Często słyszałam jak ona ciężko jęczała. Podchodziłam do niej - udawała, że śpi, zaświeciłam światło - na policzkach błyszczały łzy. Czuwałam obok niej nie zamykając oczu całą noc. Żenia popatrzyła na mnie i prosiła:

- Niech pani idzie odpocząć chociaż chwilkę.

Ja nie mogłam odejść od niej. Bardzo ciężko mi było patrzeć na cudzy ból. Potem została wypisana na palmową sobotę, żeby umarła sobie w domu. Przyjechałam do niej - leży nasza Żenia w łóżku jak leżała. Widziałam, jak mama staruszka opadła z sił. Mieszkanie było nie wybielone, a tu nadchodziły Święta. Znalazłam szczotkę i wapno, pobieliłam mieszkanie. Zrobiłam porządek na dworze i pojechałam do Rowna. Myślałam, że widzę ją po raz ostatni. Otóż za trzy miesiące zjawiła się Żenia w szpitalu na własnych nogach. Ja własnym oczom nie uwierzyłam. Czyżby coś takiego mogło być? I włosy na głowie jej wyrosły i chodziła. Panie! Czyżby Żenia przyszła sama? Potem i ja uwierzyłam w Pana Boga. Dzięki Jemu! Alleluja! Wysławiam Go jak mogę. Amen!

Krótkie streszczenie wydarzeń

Kiedy Żenia Poliszczuk zaczęła świadczyć o swoim cudownym uzdrowieniu, ludzie masowo zaczęli się nawracać. Najpierw usłyszeli od Żeni, a potem przekonali się osobiście, że Pan jest żywym Bogiem, który czyni cuda i znaki i dzisiaj. Chwała Jemu! Kiedy siostra po podróżach wracała do domu, do swojej wioski - już w jej domu czekało wiele osób. Czekali kilka dni, żeby się z nią zobaczyć i porozmawiać. Wielkie przebudzenie wśród ludzi i nawrócenia do Pana, nie na żarty poruszyło ateistyczną władzę, która postanowiła działać. Pierwszy krok uczyniła miejscowa władza. Zabrany został autobus, który dojeżdżał do Bucharowa, ale ludzie nie zważając na to, że centrum powiatu znajdowało się o dwadzieścia pięć kilometrów od rodzinnej wioski Żeni, nie przestawali przyjeżdżać do Bucharowa. Szli pieszo, jechali autostopem, na motocyklach, a kto miał, to własnym samochodem. Ludzie dostawali się różnym sposobem i różnymi drogami, aby tylko dostać się do Żeni, do jej domu, zobaczyć siostrę i przekonać się, czy to jest prawda co Pan uczynił.

I jeszcze jeden cud Bóg objawił w te dni. Otóż opowiedziała o nim sama Żenia:

- Kiedy wiele osób zaczęło przychodzić do nas, to zaczęłyśmy martwić się z mamą czym będziemy ich gościć?

Ludzie przybywali z daleka. Często długi czas nic nie mając w ustach - nawet kawałka chleba. W naszej wsi nie było żadnej stołówki, żeby mogli coś przekąsić. Chciałyśmy z mamą jakoś ich przyjąć po chrześcijańsku. Dawałyśmy im to, co u nas było. Otóż pewnego razu mama powiedziała:

- Żeniu, w naszej spiżarce nie zostało już dużo mięsa. Czym dalej będziemy posilać ludzi?

Odpowiedziałam:

- Nie martw się, Bóg nas nie pozostawi.

Na drugi dzień mama powiedziała:

- Córko, wczoraj brałam mięso do zupy, żeby je ugotować i zostało bardzo mało, a dzisiaj przychodzę a jego jest tyle jak i do tej pory było.

Alleluja! Pan uczynił Taki cud, jak kiedyś uczynił u wdowy, która gościła proroka Eliasza. "Naczynie z mąką nie opróżniało się, dzban z oliwą nie wyczerpywał się, według słowa, które Pan powiedział przez Eliasza (1 Król. 17:16). Chwała Jemu! Moja mama też była wdową. Ona była biedna, jednak starała się żyć jak prawdziwa chrześcijanka. I mięsa u nas nie ubywało a codziennie przymnażało się". O tak, Pan działa jeśli jesteśmy Jemu wierni we wszystkim.

***

Drogi Czytelniku! To jest prawdziwe świadectwo o wielkiej miłości, jaką Pan okazał Żeni Poliszczuk. Możliwe przyjacielu, że ty znajdujesz się dzisiaj w ciężkim stanie. Możliwe, że jesteś bardzo chory i myślisz: "czy Pan może mi dopomóc? czy uzdrowi mnie tak, jak Żenię? O! jakbym ja chciał być zdrowym. O! jakbym ja pragnęła żeby Pan uzdrowił i mnie". Zapewniamy ciebie, przyjacielu, że Jezus chce tobie pomóc. On chce ciebie uzdrowić. W ewangelii my nie znajdujemy żadnego wypadku, w którym chory przychodzący do Jezusa nie byłby przez Niego uzdrowiony. On uzdrawiał wszystkich, którzy się do Niego zwracali. Żaden chory nie odszedł rozczarowany. Przyjacielu, jaki by nie był skomplikowany twój problem, idź do Jezusa. Pan powiedział: "Wszystko o cokolwiek byście się modlili i prosili, tylko wierzcie, że otrzymacie, a spełni się" (Mar. 11:24). Jezus nie zmienił się. Również i w naszych czasach On zbawia dusze, uzdrawia ludzi i chrzci ich Duchem Świętym. Słowo Boże mówi: "Jezus Chrystus wczoraj i dziś, ten sam i na wieki" (Hebr. 13:8). Patrz, co Pan uczynił dla Żeni. Miej wiarę w swym sercu i powiedz: "jak ty podniosłeś Żenię z jej śmiertelnego łoża, proszę Ciebie, dotknij swoją uzdrowicielską ręką mojego ciała i uzdrów mnie, a ja Tobie oddam Chwałę i wywyższę Twoje Święte Imię". "Oto Ja jestem Pan, Bóg wszelkiego ciała: Czy jest dla mnie coś niemożliwego?" (Jer. 32:27). Amen!

Dziewiętnastego lipca 1978 roku we wiosce Buchariw na Rownieńszczyźnie Pan nasz Jezus Chrystus okazał wielką miłość dla Żeni Poliszczuk, uzdrowił ją i postawił na nogi. Chwała Jezusowi!

Przed nami fotografia, która świadczy nam wszystkim, że Jezus Chrystus jest Bogiem żywym. Jezus jest naszym żywym lekarzem. Ranami Jego jesteśmy uzdrowieni. Krew Jego oczyszcza nas od wszelkiego grzechu. On wysłuchuje naszych modlitw i czyni cuda. Jezus powiedział: "Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Kto wierzy we mnie, ten także dokonywać będzie uczynków, które Ja czynię, i większe nad te czynić będzie; bo Ja idę do Ojca" (Jan 14:12). Nasz Pan jest Bogiem cudów!