wtorek, 19 września 2023

Orwell i sztuczna inteligencja

Jednym z dobrze znanych przykładów jest głębokie zaniepokojenie Facebookiem, który, jak się okazało, przechowywał informacje o telefonach i SMS-ach swoich członków, często bez ich wiedzy, aby udostępniać je na niespotykaną wcześniej skalę takim firmom jak Cambridge Analytica. Oto minus lub przekleństwo, jak powiedzieliby niektórzy, wielkich zbiorów danych. Im więcej wiadomo na temat ludzkich zachowań, tym bardziej będziemy oceniani na podstawie śladów naszych wyborów i działań pozostawionych w cyberprzestrzeni, i tym więcej przyszłych wyborów oraz działań zostanie określonych przez systemy AI. Można przypuszczać, że systemy te będą się coraz bardziej upodabniać do chińskiego systemu kredytu społecznego. Ridley pisze: „Społeczeństwo zmaga się z dylematem polegającym na ochronie prywatności obywateli oraz ich prawa do informacji osobistych, a z drugiej strony na pozwalaniu, by algorytmy uczenia maszynowego gromadziły informacje posiadające wartość dla wszystkich”.

***

W kazaniu na górze Jezus ostrzegał przed przyszłymi wydarzeniami. Mówił o niebezpieczeństwie, że zostaniemy oszukani przez oszustów i fałszywych proroków, którzy sprowadzą wielu na manowce podczas narastającej fali wojen, głodu i trzęsień ziemi. Wszystko to doprowadzi do kulminacji przed końcem czasów:

„Wówczas ukaże się na niebie znak Syna Człowieczego, i wtedy będą narzekać wszystkie narody ziemi; i ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego na obłokach niebieskich z wielką mocą i chwałą. Pośle On swoich aniołów z trąbą o głosie potężnym, i zgromadzą Jego wybranych z czterech stron świata, od krańca do krańca nieba.”(Mt 24,30-31).

Jezus wypowiedział te słowa 2000 lat temu, a okres przejściowy miały charakteryzować „wojny i odgłosy wojen” (Mt 24,6). Jednak według Jezusa opisane wydarzenia nie są znakiem nadejścia końca — mówi On wprost, że takie rzeczy będą się działy, ale koniec jeszcze nie nadejdzie. Koniec dziejów nie nastąpi, dopóki nie zajdą konkretne wydarzenia znajdujące kulminację w katastroficznym powrocie i objęciu panowania przez Chrystusa.

Ludzie wierzący nie powinni czuć się zakłopotani powrotem Chrystusa, On sam bowiem uczynił to wydarzenie centralnym punktem swojego nauczania. Nie tylko nauczał o tym uczniów prywatnie, ale obrał za kluczową sprawę swojego procesu, gdy przepytywano Go o Jego tożsamość: „Najwyższy kapłan zapytał Go ponownie: «Czy Ty jesteś Mesjasz, Syn Błogosławionego?» Jezus odpowiedział: «Ja jestem. Ujrzycie Syna Człowieczego, siedzącego po prawicy Wszechmocnego i nadchodzącego z obłokami niebieskimi». Wówczas najwyższy kapłan rozdarł swoje szaty i rzekł: «Na cóż nam jeszcze trzeba świadków? Słyszeliście bluźnierstwo. Jak wam się zdaje?». Oni zaś wszyscy wydali wyrok, że winien jest śmierci.” (Mk 14,61-64).

Najwyższy kapłan uznał odpowiedź Jezusa za bluźnierstwo, ponieważ on sam i cały skład orzekający wiedzieli, że Jezus cytuje słynny fragment z Księgi proroka Daniela na temat Boskiego Syna Człowieczego, który przyjdzie na obłokach, aby otrzymać uniwersalną władzę i moc oraz panować na wieki:
„Patrzałem w nocnych widzeniach: a oto na obłokach nieba przybywa jakby Syn Człowieczy. Podchodzi do Przedwiecznego; wprowadzają Go przed Niego. Powierzono Mu panowanie, chwałę i władzę królewską, a służyły Mu wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie.” (Dn 7,13-14).

Powrót Chrystusa nie jest kwestią drugorzędną, dodaną nauką wymyśloną przez fanatycznych członków marginalnej sekty. Z wydarzeń, do których doszło podczas procesu Jezusa, jasno wynika, iż został On ukrzyżowany dokładnie za to, że podawał się za Syna Człowieczego, który według proroka Daniela miał pewnego dnia przybyć na obłokach nieba, aby objąć powszechne panowanie. A ponieważ Jego powrót stanowi ważny element nadziei, którą Jezus dał światu, nie zaskakuje, że Nowy Testament ma tyle do powiedzenia na ten temat.


***
Zdaniem św. Pawła ten sam mroczny cień wisi nad przyszłością ludzkości. Przerażająca wizja totalitaryzmu zarysowana przez Apostoła w Drugim Liście do Tesaloniczan będzie się przypuszczalnie charakteryzować surowym opresyjnym prawem cywilnym, zaś na płaszczyźnie duchowej nieprawą rebelią przeciwko Bogu Wszechmogącemu („człowiek grzechu”). Paweł napisał Tesaloniczanom, że to, co wydarzy się w przyszłości, jest nieuchronną konsekwencją próby ubóstwienia człowieka, widocznej już w ówczesnej kulturze rzymskiej.
Nie powinniśmy być zaskoczeni, gdy w przyszłości zjawisko to zamanifestuje się w skali globalnej. Obserwując rozwój sytuacji w Chinach, nie powinniśmy być zdumieni, gdy ujrzymy je w połączeniu z totalitarnym systemem kontroli społecznej. Nawiasem mówiąc, łatwo pomyśleć o zrealizowaniu takiego scenariusza na całym świecie. Widząc, dokąd zmierza świat polityki, z wpływami skupionymi w rękach coraz bardziej nielicznych, można sobie wyobrazić istnienie światowego rządu, nad którym sprawowałby kontrolę jeden człowiek o niezwykłej władzy — Homo deus, którego wpływy i oszustwo pochodziłyby od najbardziej złowrogiej ze wszystkich ponadludzkich inteligencji, od samego diabła.

Pozostaje faktem, że idea Homo deus przenika całą ludzką historię, co czyni biblijny scenariusz jeszcze bardziej wiarygodnym. Oczywiście, jest to sprzeczne z popularnym poglądem, że istoty ludzkie są z natury dobre i ustawicznie się doskonalą, więc złe postępowanie zostanie w końcu wyeliminowane, przyszłość będzie należeć do bardziej ludzkich i łaskawych scenariuszy Maxa Tegmarka: Boskiego Protektora, Dobrotliwego Dyktatora lub Egalitarnej Utopii. W świetle biblijnego materiału i doświadczeń XX stulecia wydaje się to pobożnym życzeniem.

***
Clive Staples Lewis podaje możliwy powód takiego stanu rzeczy w powieści „Ta straszna siła”. Mark Studdock, ambitny akademik, zostaje poinformowany przez starszego kolegę, akademika nazwiskiem Filostrato, o istnieniu złowieszczego Narodowego Instytutu Badań Skoordynowanych, dla którego ów pracuje. Instytut zdołał jakoby utrzymać przy życiu mózg zmarłej osoby i teraz jest w posiadaniu mocy obdarzenia fizyczną nieśmiertelnością.
„- Najpierw, oczywiście — powiedział Filostrato — potęga będzie zastrzeżona dla niewielkiej liczby jednostek. Tych, którzy zostali wybrani do wiecznego życia,
- A później rozprzestrzeni się na wszystkich ludzi?
- Nie — odparł Filostrato. — Później zostanie skupiona w jednym człowieku. Przecież nie jesteś głupcem, młodzieńcze, prawda? Wiesz równie dobrze jak ja, że władza człowieka nad naturą oznacza władzę niektórych ludzi nad innymi ludźmi. Cała ta gadanina o władzy człowieka nad naturą jest tylko dla canaglia (szumowiny). Natura jest tylko instrumentem. Nie ma czegoś takiego jak Człowiek w ogóle, Człowiek przez duże C. To tylko słowo. Są tylko ludzie. Nie! To nie Człowiek będzie wszechmocny, ale jeden określony człowiek, jeden nieśmiertelny człowiek.
W tym momencie do rozmowy dołącza duchowny-renegat Straik:  

- I w ten sposób — dodał Straik — powracają nauki, jakie poznawałeś na kolanach matki. Bóg będzie miał władzę udzielania wiecznej nagrody i wiecznej kary. — Bóg? — zdziwił się Mark. — A co ma z tym wszystkim wspólnego Bóg? Nie wierzę w Boga.
- Ależ, mój przyjacielu — rzekł Filostrato — czy z tego, że nie było Boga w przeszłości, wynika od razu, że nie będzie Go również w przyszłości?

- Czy nie rozumiesz — odezwał się Straik — że oferujemy ci niewypowiedzianą chwałę obecności przy stworzeniu wszechmogącego Boga? Tutaj, w tym domu, ujrzysz pierwszy szkic prawdziwego Boga. To człowiek [...] albo istota stworzona przez człowieka [...] ostatecznie zasiądzie na tronie wszechświata. I będzie panował na wieki.”

John C. Lennox - 2084 Sztuczna inteligencja i przyszłość ludzkości

sobota, 19 sierpnia 2023

Początek końca wg Tołstoja

Początek końca

Cała Rosja jest przejęta zgrozą na widok nieokiełzanych i zwierzęcych instynktów, które występują na jaw i prowadzą ludzi do popełniania najbardziej, strasznych i bezmyślnych zbrodni.

I nawet bardzo wolnomyślni ludzie, zdolni do obrony każdej swobody, na zapytanie, czy należy uszanować swobodę życia, tj. czy należy powstrzymać się od zabójstw, zachowują milczenie, a tym samym w cichości ducha przyznają konieczność zabójstw albo też wyraźnie konieczność tę uznają, jak to zresztą z jednej strony rewolucjoniści, a z drugiej rząd, otwarcie wyjawiają. I w samej rzeczy zarówno rząd, jak i rewolucjoniści, a obok nich liczni zabójcy bezpartyjni, nie ustają ani na chwilę we wzajemnym mordowaniu się pod najróżnorodniejszymi pretekstami.

Położenie Rosji jest straszne. Nie położenie materialne, nie zastój w przemyśle, nie rozruchy agrarne, nie proletariat, nie zły stan finansów, nie rabunki, nie rokosze, ani stan rewolucyjny w ogólności stanowią zło główne; tym ostatnim jest zamęt moralny i umysłowy, będący źródłem wszystkich nieszczęść. Najwięcej ponurym zjawiskiem jest właśnie to, że większość Rosjan obchodzi się obecnie bez żadnych praw moralnych lub religijnych, obowiązujących ogół. Jedni biorą za religię tradycje przestarzałe i przeżyte, nie mające żadnego znaczenia rozumnego i zresztą powodują się niemi w życiu tylko dla względów praktycznych oraz upodobań nałogowych. Inni, przekonani o nieużyteczności wszelkich wierzeń, tym samym dają się powodować tylko swym zachciankom i upodobaniom przeróżnym. Słowem większość ludzi, dziś w Rosji działających, jakkolwiek różni się co do pojęć o korzystnych formach współżycia ludzkiego, w rzeczywistości kieruje się tylko swym własnym, osobistym i niemalże tylko zwierzęcym instynktem. Najbardziej straszną rzeczą jest to, że ludzie ci, wyzuwszy się z potrzeby uznania rozumnej formy życia i zeszedłszy niemalże do poziomu zwierząt, są zupełnie zadowoleni z siebie i są przekonani, że wszystkie te niedorzeczności oraz brzydoty, które oni - zarówno rząd, jak rewolucjoniści — popełniają, naśladując narody Zachodu, niezbicie dowodzą ich wyższości nad ludźmi rozważnymi i prawymi z przeszłości. Niemniej są oni przekonani nie tylko o tym, że trzeba obalić wszelki religijny punkt widzenia na życie i w wspólny wszystkim, tj. wszelkie wierzenie mogące być kitem między ludźmi, ale i o tym, że brak takiego wierzenia u nich jest dowodem ich umysłowej oraz moralnej wyższości.

*
Ewangelia w skrócie

„Kto chce podążać za mną, niech wyrzuci z umysłu swego ojca, matkę, żonę, dzieci, braci, siostry i cały swój majątek, i niech zawsze będzie gotów na wszystko. Tylko ten, kto czyni to, co ja czynię, i podąży za moim nauczaniem, może uchować się od śmierci.

Każdy człowiek, zanim cokolwiek rozpocznie, rozważa, czy będzie to dla niego korzystne. Jeżeli wydaje się być korzystne, robi to, lecz jeżeli wydaje się być niekorzystne, porzuci to. Każdy człowiek, który buduje dom, najpierw siada i szacuje koszty, jak dużo ma i czy może go ukończyć, żeby nie stało się tak, że rozpoczynając budowę, nie będzie w stanie jej ukończyć i zostanie wyśmiany.

Tak samo ten, kto chce żyć życiem ciała, najpierw rozważy, jak może ukończyć to, czego się podjął. Każdy król, który chce pójść na wojnę, najpierw rozważy, czy może wyjść naprzeciw dwudziestu tysiącom ludzi jedynie z dziesięcioma tysiącami. Jeżeli widzi, że nie może, wyśle ambasadora, by zawrzeć pokój, i do wojny nie dojdzie.

Niech zatem każdy człowiek, przed oddaniem się życiu cielesnemu, przemyśli sobie, czy może oprzeć się śmierci, czy może śmierć jest silniejsza niż on, i czy nie byłoby lepiej zawrzeć pokój od razu. Każdy z was powinien najpierw oszacować wszystko, co uważa za swoje: rodzinę, pieniądze i majątek. Gdy rozważy, czy to wszystko do niego należy, i zrozumie, że nic nie należy do niego, dopiero wtedy może za mną podążać.”

I słysząc to, mężczyzna powiedział: „To dobrze, jeżeli jest życie ducha. Lecz jeżeli oddamy wszystko, a takiego życia nie ma?” Na to Jezus odpowiedział: „To nie tak. Każdy zna życie ducha. Wy wszyscy je znacie. Nie praktykujecie go nie dlatego, że wątpicie, lecz dlatego, że odwróciliście się od prawdziwego życia przez fałszywe troski i są one waszymi wymówkami. (…) W cielesnym życiu wszyscy bowiem rozumiemy co jest korzystne, lecz w odniesieniu do życia ducha nie chcemy rozumieć.”

*
Cóż mamy robić?

Gdyby ta rzekoma nauka, jaką jest ekonomia polityczna, nie zajmowała się tym, czym zajmują się wszystkie prawnicze nauki, czyli apologią przemocy, nie mogłaby przeoczyć tego dziwnego zjawiska, że podział bogactw i pozbawienie jednych ludzi ziemi, kapitału i wolności przez drugich — wszystko to zależy od pieniądza i że tylko za pośrednictwem pieniądza jedni ludzie korzystają z pracy innych.

Powtórzę, bogaty człowiek może wykupić wszystkie zboże i morzyć innych głodem, i zbożem uzależnić innych od siebie. Tak też dzieje się na naszych oczach w ogromnej skali. Zdawałoby się, że warto by poszukać związku tych procesów zniewolenia z pieniądzem, nauka jednak z całkowitym przekonaniem upewnia nas, że pieniądze nie mają ze zniewalaniem ludzi żadnego związku.

We wszystkich znanych nam społeczeństwach, gdzie funkcjonują pieniądze, uzyskują one znaczenie środka wymiany tylko dlatego, że są środkiem przemocy. I główne ich znaczenie zasadza się nie w tym, że służą wymianie handlowej, lecz w tym, że służą przemocy. Tam, gdzie istnieje przemoc, pieniądze nie mogą być prawidłowym środkiem wymiany, dlatego że nie mogą być miarą wartości. A nie mogą nią być, bo jeśli w społeczeństwie jakiś człowiek może odebrać drugiemu owoce jego pracy, to miara ta jest naruszona. Jeśli na jarmark koni przyprowadzi się konie wyhodowane przez swoich gospodarzy i konie zabrane siłą innym gospodarzom, to oczywiście wartość wszystkich zwierząt na tym jarmarku nie będzie już powiązana z trudem włożonym w ich wyhodowanie i wartość innych przedmiotów też ulegnie zakłóceniu, a pieniądze przestaną reprezentować rzeczywistą wartość towarów. Ponadto, jeśli można siłą zagarnąć komuś krowę, konia i dom, to można również siłą zagarnąć pieniądze, a przy ich pomocy — wszystkie istniejące dobra. Jeżeli można siłą zawłaszczać pieniądze i kupować za nie towary, to tracą one całkowicie własności środka wymiany handlowej. Oprawca odbierający komuś pieniądze i oddający je za jakieś towary nic nie wymienia, a tylko bierze za pośrednictwem pieniędzy to, czego mu trzeba.

*
W co wierzę

Śmierć, śmierć, śmierć nawiedza nas każdej sekundy. Nasze życia mijają w obecności śmierci. Pracując osobiście na swoją przyszłość, dobrze wiecie, że przyszłość nie przyniesie niczego poza śmiercią. Śmierć zniszczy wszystko, na co pracowaliście. Dlatego jasnym jest to, że życie dla siebie nie może mieć żadnego znaczenia. Jeżeli życie jest racjonalne, musi być jakiś inny rodzaj życia, musi być cel, który nie polega na zabezpieczaniu swojej własnej przyszłości. By żyć racjonalnie, musimy żyć tak, by śmierć nie mogła zniszczyć naszego życia.

Ewangelia Łukasza 10:41: „Marto, Marto, jesteś taka zatroskana i zakłopotana o wiele rzeczy. Lecz jedna rzecz jest konieczna.”. Wszystkie niezliczone sprawy, które wykonujemy dla siebie będą bezużyteczne w przyszłości; wszystkie takie rzeczy są tylko iluzją, którą siebie samych zwodzimy. „Lecz jedna rzecz jest konieczna.”.

Stan człowieka od dnia jego urodzin jest taki, że oczekuje go nieuniknione zniszczenie, czyli bezsensowne życie i bezsensowna śmierć, jeżeli on sam nie odnajdzie tego, co jest potrzebne dla prawdziwego życia. Chrystus ujawnia ludziom to, co samo w sobie daje prawdziwe życie, nie wynajduje On tego.

*
Królestwo Boga w tobie

Tak było od najdawniejszych czasów i tak trwało, stale się nasilając, w naszych czasach osiągnęło logiczną kulminację w postaci dogmatów o przeistoczeniu oraz nieomylności papieża i biskupów, a także niepodważalności pism. To znaczy doprowadzając do bezmyślności i zapotrzebowania na ślepą wiarę w Boga. Nie w Chrystusa, nie w nauczanie nawet, lecz w osobę — jak w katolicyzmie, albo osoby — jak w prawosławiu, albo wiary w książkę — jak w protestantyzmie. Im szerzej rozprzestrzeniało się chrześcijaństwo, tym większe ogarniało tłumy ludzi nieprzygotowanych. Tym mniej stawało się przejrzyste, tym większego znaczenia nabierała nieomylność interpretacji i tym mniejsze stawało się niezrozumienie prawdziwego sensu nauki. Już w czasach Konstantyna całe jej pojmowanie sprowadzało się do streszczenia sankcjonowanego przez władzę świecką, podsumowania sporów, jakie miały miejsce na soborze, do symbolu wiary określającego: wierzę w to i to, to i tamto, a na koniec — w jedyny święty soborowy i apostolski Kościół, to znaczy nieomylność osób nazywających siebie Kościołem, ponieważ wszystko zostało przywiedzione do tego, że człowiek już nie w Boga wierzy, nie w Chrystusa, jak się głosi oficjalnie ale w to, w co nakazuje wierzyć władza kościelna.

Kościół jest święty, powołany został przez Chrystusa. Nie mógł Bóg powierzyć ludziom objaśniania swojej nauki w sposób dowolny i dlatego ustanowił Kościół. Wszystkie te uwarunkowania są do takiego stopnia nieprawdziwe i gołosłowne, że po prostu wstyd się nimi zajmować. Nigdy i nigdzie nie było widać przyczyny, za wyjątkiem stwierdzeń kościelnych, dla których Bóg lub Chrystus tworzyli cokolwiek podobnego do tego, co ludzie Kościoła rozumieją pod nazwą Kościoła. W ewangelii jest ostrzeżenie przed Kościołem jako zewnętrznym autorytetem, zupełnie oczywiste i jasne w tym miejscu, gdzie przestrzega się, aby uczniowie Chrystusa nikogo nie tytułowali nauczycielami lub ojcami. Nigdzie natomiast nie powiedziano o fundamencie tego, co kapłani nazywają Kościołem.

W ewangelii dwukrotnie użyte jest słowo Kościół. Raz w sensie zgromadzenia ludzi dyskutujących o problemie, drugi raz w związku z niejasnymi słowami o Piotrze-Skale i wrotach piekielnych. Na podstawie tych dwóch przypadków, dla których realnym odnośnikiem zakresu znaczeniowego jest „zgromadzenie”, wywodzi się to określenie, które dzisiaj rozumiemy jako „Kościół”.

Chrystus jednak w żaden sposób nie mógł zbudować Kościoła w tym znaczeniu, jakie my dzisiaj nadajemy temu słowu. Dlatego, że niczego podobnego do pojęcia Kościoła takiego, jaki my znamy obecnie, z sakramentami, hierarchią i co najważniejsze — ze swoim przekonaniem o własnej nieomylności, nie było ani w słowach Chrystusa, ani aparaturze pojęciowej ludzi tamtych czasów. (…)

Między Kościołami a Kościołami oraz Kościołami a chrześcijaństwem nie tylko trudno znaleźć coś wspólnego oprócz nazwy, ale wręcz przeciwnie, są to dwa przeciwstawne nurty. Jeden to wyniosłość, przemoc, zadufanie, zasklepienie i śmierć; drugi natomiast — to pokora, skrucha, uległość, postępowość i życie.

Nie można służyć dwóm panom równocześnie, trzeba wybrać tego lub tamtego. Funkcjonariusze Kościołów wszystkich wyznań, starają się szczególnie w ostatnim czasie, prezentować jako zwolennicy ruchu chrześcijańskiego. Idą na ustępstwa, pragną naprawiać zło, które wkradło się do Kościoła i mówią, że z powodu nadużyć nie można odrzucać samej zasady Kościoła chrześcijańskiego, który jako jedyny może wszystkich zjednoczyć i być pośrednikiem między ludźmi a Bogiem. Jest to jednak złudą: Kościoły nie tylko nigdy nie łączyły, ale były zawsze jedną z głównych przyczyn podziałów między ludźmi, wzajemnych nienawiści, wojen, zgliszcz i inkwizycji oraz nocy św. Bartłomieja itp. Kościoły nigdy nie służą jako pośrednicy pomiędzy ludźmi a Bogiem, ponieważ nie jest to potrzebne, a nawet zakazane przez Chrystusa, otwierającego swoją naukę wprost i bezpośrednio każdemu człowiekowi. Stawiając martwe figury w miejsce Boga, nie tylko nie przybliżają go ludziom, a wręcz przesłaniają. Kościoły powstały bowiem z niezrozumienia i podtrzymują to niezrozumienie swoim brakiem elastyczności, nie mogą więc zaniechać prześladowania i potępiania prób zrozumienia nauki poza nimi. To maskowanie ma wymiar ciągły, bowiem każdy ruch postępu na drodze wskazanej przez Chrystusa uderza w ich egzystencję.

środa, 9 sierpnia 2023

Upadły człowiek nie może poznać Boga

Dzięki łaskawej opatrzności Bożej rasa ludzka może się poszczycić wielkimi osiągnięciami intelektualnymi w dziedzinach takich jak nauka, technologia i medycyna. Jednak wiedza upadłego człowieka o Bogu nie jest niczym więcej niż pogmatwaną zbieraniną herezji i bezsensowny myśli, Niewiedza ta nie wynika z tego, że Bóg się ukrywa, ale z tego że to człowiek się ukrywa. Bóg wyraźnie objawił się ludziom poprzez stworzenie, Swoje suwerenne dzieła w historii, Pismo Święte, a wreszcie przez Swojego wcielonego Syna. Człowiek zaś odpowiedział na to objawienie, zamykając oczy i zakrywając uszy. Nie może poznać praywdy, ponieważ jej nienawidzi i stara się ją wyprzeć. Sprzeciwia się prawdzie, ponieważ to jest Boża prawda. Przemawia ona przeciwko niemu i dlatego nie może jej znieść.

UPADŁY CZŁOWIEK NIE MOŻE KOCHAĆ BOGA

Większość ludzi, nawet niereligijnych, twierdzi, iż żywi w jakimś stopniu miłość czy uczucia wobec Boga. Niemniej jednak Biblia świadczy o tym, że upadły człowiek nie może kochać Boga. W rzeczywistości Pismo Święte naucza, że dopóki rodzaj ludzki się nie nawróci, nienawidzi Boga i toczy przeciwko Niemu wojnę. Ta wrogość istnieje ze względu na to, że moralnie upadłe stworzenia po prostu nie mogą znieść świętego i sprawiedliwego Boga ani poddać się Jego woli.

Ważne jest, aby pamiętać, że większość osób twierdzących, że kocha Boga prawdziwą miłością, niewiele wie o Jego cechach i dziełach, zgodnie z tym, jak je opisuje Pismo Święte. Dlatego Bóg, którego kochają nie jest niczym więcej jak tylko wymysłem ich wyobraźni. Stworzyli sobie bożka na swój obraz i podobieństwo i kochają to, co stworzyli. Bóg oświadcza przez psalmistę: „sądziłeś, że jestem do ciebie podobny, ale będę cię napominał”.

Gdyby większość ludzi, nawet ci, którzy uważają się za religijnych miało zbadać Pismo Święte, z pewnością uznaliby oni, że ich Bóg różni się od boga, który jest przedmiotem ich uczuć. Gdyby przyjęli nauczanie Pisma Świętego na temat takich Boskich cech, jak świętość, sprawiedliwość, suwerenność i gniew, takim, jakie jest, najprawdopodobniej wywołałoby to w nich zniesmaczenie i oświadczyliby: „Mój Bóg nie jest taki!” albo „Nigdy nie mógłbym pokochać takiego Boga". W ten sposób szybko moglibyśmy się przekonać, że gdy upadły człowiek spotyka Boga Pisma Świętego, jego jedyną reakcją jest obrzydzenie i odrzucenie. Jaki jest powód takiej wrogiej reakcji? Znowu chodzi o to, kim człowiek jest w samej istocie swojej natury. Gdyby człowiek był z natury święty i sprawiedliwy, to z łatwością mógłby kochać świętego i sprawiedliwego Boga. Jednak człowiek z natury jest zdeprawowany i dlatego też kochać Go nie może.

UPADŁY CZŁOWIEK NIE MOŻE SZUKAĆ BOGA

Żyjemy w świecie, w którym znajdziemy mnóstwo osób twierdzących, że szukają Boga, a jednak Pismo Święte za pomocą jednej prostolinijnej deklaracji niweluje wszystkie takie przechwałki: „Nie ma nikogo, kto by szukał Boga”. Często słyszymy, jak osoby dopiero co nawrócone na chrześcijaństwo zaczynają opowiadać swoje świadectwo od słów: „Wiele lat szukałem Boga, ale Biblia odpowiada na te słowa: „nie ma nikogo, kto by szukał Boga". Człowiek jest upadłą istotą. Nienawidzi Boga, ponieważ On jest święty, i sprzeciwia się prawdzie Bożej, ponieważ ta obnaża jego deprawację i bunt”. Dlatego nie może on przyjść do Boga, ale zrobi wszystko, aby Go uniknąć i usunąć ze swojego sumienia każdy fragment Jego prawa. Kaznodzieje w dawnych czasach często podsumowywali tę prawdę w następujący sposób: „Człowiek tak mocno szuka Boga jak zbiegły przestępca szuka policjanta”. Jezus zgadza się z tą prawdą: „A potępienie polega na tym, że światłość przyszła na świat, lecz ludzie umiłowali ciemność bardziej niż światłość."

Paul Washer - Moc i przesłanie Ewangelii

***

Mit: „Chrześcijaństwo jest pomocą dla ludzi słabych”

"Religia to opium dla ludu”. Ten często przytaczany cytat Karola Marksa oddaje popularny pogląd na religię. Postrzegana jest jako popularny środek odurzający dla ludzi cierpiących wskutek depresji, przygnębionych i słabych. Ludzie przygnieceni trudną rzeczywistością życia zwracają się po pociechę i wsparcie do religii. Religia ma być takim „balsamem z Gileadu” dla zranionych przez życie. Często słyszymy podobne stwierdzenie: „Nie potrzebuję religii” — tak jakby prawdziwość bądź fałszywość chrześcijaństwa zależała od odczuwanej potrzeby. U podstaw takiej krytyki leży założenie, że religia jest sprawą wyłącznie subiektywną i emocjonalną, angażującą indywidualne preferencje wynikające z potrzeb słabości.

W świecie filozofii zdeklarowani ateiści często zadają takie pytanie: „Jeśli Bóg nie istnieje, dlaczego tak wielu ludzi angażuje się w religię?”. Ateiści pragną zrozumieć, skąd bierze się religia i dlaczego wciąż trwa w oświeconej epoce; tak jakby nie istniały obiektywne, realne racje uzasadniające jej istnienie. Najczęściej padającą odpowiedzią jest, że człowiek „wynalazł” sobie Boga ze względu na swe lęki i słabości. (...)

Jeśli coś w Bogu wywołuje u nas negatywne reakcje psychiczne, to jest to z pewnością Jego prawo. Prawo to góruje nad wszelkimi własnymi poglądami. Jeśli Bóg istnieje, to wówczas nie mogę postępować tak, jak chcę. Może i cieszę się jakimś zakresem wolności, ale nigdy nie będę autonomiczny. Nie posiadam nieograniczonego prawa do czynienia tego, co chcę. Jeśli jednak Boga nie ma, to, jak pisał Dostojewski, „wszystko jest dozwolone”. To dlatego Boża suwerenność przeczy naszym złym pragnieniom. Pierwotną pokusę wyrażały słowa: „Na pewno nie umrzecie; [...] będziecie jak bogowie znający dobro i zło” (Rdz 3:4-5). Jeśli Bóg istnieje, to jako człowiek nie mogę być bogiem. W sercu zepsutej ludzkości silne jest pragnienie absolutnej wolności. By taką wolność osiągnąć, Boga trzeba zniszczyć lub zanegować Jego istnieniu. Mglista „siła wyższa” jest bogiem pozbawionym suwerenności; bogiem, który nie jest prawodawcą.

Poczucie winy jest jednym z najbardziej paraliżujących doświadczeń ludzkiego życia. Każdy psychiatra wie, jak niszczycielską siłą dla ludzkiej osobowości jest poczucie winy. Jednakże kiedy to poczucie jest uzasadnione, to zrobić można jedną z dwóch rzeczy: zanegować jej istnieniu lub starać się o jej wybaczenie. Pierwsza opcja wydaje się najmniej bolesna, tyle tylko że nie jest skuteczna, Wina jest czymś realnym i wymaga realnego odpuszczenia. Celem każdorazowej próby zanegowania winy jest pragnienie uwolnienia się od niej. Jeśli pozbywamy się Boga, to pozbywamy się także i poczucia winy.

Próby przechytrzenia Bożej suwerenności i uwolnienia się od winy przybierają bardzo subtelne postaci. Niekoniecznie sprowadzają się do zanegowania samego istnienia Boga. Jego natura może być poddawana modyfikacjom, tak by otrzymać obraz bóstwa cechującego się miłością. Pozbawia się Boga gniewu, sprawiedliwości, suwerenności, pozostawia się jedynie sentymentalną miłość.

R.C. Sproul - Powody by wierzyć

***

Wiara to wiedza pewna. Wiara dotyka zatem rozumu i serca. Prawdziwa wiara jest poznaniem: konieczne jest zrozumienie i poznanie przynajmniej niektórych faktów na temat Boga i Ewangelii — nie zbawia nas bowiem „bliżej nieokreślony” Chrystus. Prawdziwa wiara wymaga pewności: konieczne jest zaufanie, przyjęcie i doświadczenie chwały otrzymanego poznania. Nawet demony mają dobrą teologię (Jk 2:19). Intelektualne poznanie jest konieczne, jednak niewystarczające.

Wiara polega na ufności całym sercem. Nie jest arogancka, ale pewna. Powinniśmy okazywać zmiłowanie wątpiącym (Jud 1:22), niemniej zwątpienie nie jest celem. Nie chcemy wiary nieustannie błądzącej i podającej w wątpliwość, ale pewnej i ugruntowanej. To ona jest podstawą tego, czego się spodziewamy i dowodem tego, czego nie widzimy (Hbr 11:1).

Wiarę wzbudza we mnie Duch Święty przez Ewangelię. Szczere zaufanie Bogu nie jest efektem pracy intelektualnej czy przywilejem łatwowiernych. Jest dziełem, które zradza w nas Duch Boży, gdy usłyszymy Dobrą Nowinę o Chrystusie. Przyjęte przez wiarę zbawienie jest darem, podobnie zresztą jak sama wiara.

Wiara jest pokorna. Kładzie kres chlubieniu się czymkolwiek poza krzyżem, odziera nas z przekonania o jakichkolwiek zasługach poza tą jedną, zdobytą dla nas przez Chrystusa.

Wiara jest osobista. Nie polega na zaufaniu w niesprecyzowane i abstrakcyjne stwierdzenie typu: „Bóg jest miłością” czy „Jezus umarł na krzyżu za grzeszników”. Wiara jest bardzo osobistym przekonaniem, że Bóg kocha mnie i to za mnie właśnie umarł Jezus. Wiara ufa, że Bóg nie posłał swego Syna po to, by zrobił coś wspaniałego dla bliżej nieokreślonych osób. Bóg posłał swojego Syna, aby żył i umarł w moje miejsce. Zbawienie nie jest zaledwie pojęciem, a pewnością rzeczy. Prawdziwa wiara jest pewna „odpuszczenia swoich grzechów, pojednania z Bogiem i życia wiecznego”.

Kevin DeYoung - Niemalże zapomniana dobra nowina

***

Tradycja, Kościół i rozwój doktryny

Z jakiegoś powodu, dzięki Bożej opatrzności, bardzo wyraźnie pamiętam, kiedy po raz pierwszy ktoś zapytał mnie o tekst z 2 Listu do Tesaloniczan 2:15, w kontekście rzymskokatolickich twierdzeń dotyczących tradycji. Podczas „obiadu dla potrzebujących”, zorganizowanego przez bardzo duży zbór baptystyczny, którego byłem aktywnym członkiem, ktoś podszedł do mnie i zapytał, jak zareagowałbym, gdyby pokazano mi następujący tekst: "Przeto, bracia, trwajcie niewzruszenie i trzymajcie się przekazanej nauki, której nauczyliście się czy to przez mowę, czy przez list nasz." Nie pamiętam szczegółów mojej odpowiedzi, ale pamiętam moją myśl, że dobrze by było przyjrzeć się bliżej koncepcji „tradycji” pojawiającej się w Nowym Testamencie.

Przez te wszystkie lata, odkąd zacząłem aktywnie odpowiadać apologetom kościoła rzymsko-katolickiego na ich zaprzeczanie sola Scriptura, setki razy słyszałem, jak cytowano tekst z 2 Listu do Tesaloniczan 2:15 jako dowód prima facie na istnienie nieznajdującej się w Piśmie Świętym, niepisanej, ustnej formy tradycji. Jeden z moich najczęstszych oponentów w dyskusji, były protestancki pastor Gerry Matatics, wielokrotnie podkreślał, że ten fragment jest nakazem i że tylko rzymscy katolicy są mu posłuszni, ponieważ trzymają się go - zarówno tradycji pisanej (Pisma Świętego), jak i ustnej. Jego zdaniem, protestanci z natury rzeczy nie mogą tego robić, ponieważ odrzucają autorytet tradycji ustnej. Na tej podstawie odwraca on ostrze zarzutu stawianego Rzymowi i kierując je ku protestantom oskarża ich o podążanie za „stworzoną przez człowieka, niebiblijną tradycją”. Wielu protestantów jest zaskoczonych, ponieważ jedynie nieliczni z nich poświęcili temu fragmentowi w tym kontekście wystarczająco dużo czasu i nieczęsto zdarzyło im się słyszeć dobrze sformułowaną obronę stanowiska katolickiego. (...)
Kiedy zajmujemy się tym fragmentem, niezależnie od tego, kto go używa, musimy najpierw sami w pełni go zrozumieć, aby móc przekazać innym jego główne przesłanie. Paweł napomina Tesaloniczan, aby trwali niewzruszenie, wierni nauczaniu, które otrzymali od niego w dwóch formach. Przez słowo mówione, gdy był z nimi, oraz w pierwszym wysłanym do nich liście. Tradycje te obejmują samą ewangelię i konieczne skutki wyznania Chrystusa jako Zbawiciela („przykazania”, o których Paweł mówi w 1 Liście do Tesaloniczan, dotyczące czystości zachowania, godnego postępowania zgodnie z powołaniem otrzymanym od Boga). W tym fragmencie nie ma po prostu żadnej podstawy, aby sądzić, że wtórny, pochodzący spoza Biblii, zestaw tradycji był przekazywany poza Pismem Świętym. David King stwierdza: W 2 Liście do Tesaloniczan 2:15 Paweł po prostu zobowiązuje sumienia Tesaloniczan do przestrzegania treści swojego nauczania, niezależnie od sposobu, w jaki zostało ono przekazane. Nie ma powodu sądzić, że tekst ten uzasadnia jakąś zasadniczą różnicę między treścią tego, czego Paweł nauczał ustnie i poprzez list. Wyrażenie „przez mowę” przenosi nas do tego wyjątkowego okresu w historii, kiedy apostołowie chodzili po ziemi i Bóg posłużył się nimi, aby zbudować fundament, na którym od tamtej pory opiera się Kościół.

John R. White - Jedynie Pismo

piątek, 28 lipca 2023

Niewiara objawia się paniką

„I stało się pewnego dnia, że wstąpił do łodzi On i uczniowie jego i rzekł do nich: Przeprawmy się na drugi brzeg jeziora. I odbili od brzegu. A gdy płynęli, On zasnął. I zerwał się gwałtowny wicher na jeziorze i fale ich zalewały, i byli w niebezpieczeństwie. Wtedy przystąpili do Niego i zbudzili Go, mówiąc: Mistrzu, Mistrzu, giniemy. A On obudziwszy się, zgromił wiatr i wzburzone fale, a one uspokoiły się i nastała cisza. I rzekł do nich: Gdzież jest wiara wasza? Oni zaś, przestraszywszy się, zdumiewali się i mówili jedni do drugich: Któż to jest ten, że nawet wiatrom i wodzie rozkazuje i słuchają go?” (Łk 8:22-25)

Zajmiemy się teraz zagadnieniem natury wiary. Musimy uświadomić sobie, że jest wielu chrześcijan, którzy doświadczają trudności i są nieszczęśliwi, ponieważ nie dość wyraźnie zrozumieli naturę wiary. „Dobrze - ktoś powie - jeśli nie zrozumieli istoty wiary, jakże mogą być w ogóle chrześcijanami?”, Odpowiedź brzmi tak: Chrześcijaninem jesteś dzięki temu, że Bóg dał ci dar wiary w Duchu Świętym i uwierzyłeś w Pana Jezusa Chrystusa, a to cię zbawiło. To jednak nie oznacza, że w pełni zrozumiałeś istotę wiary. Tak więc, nawet gdy jesteśmy zbawieni przez ten dar wiary, później możemy popaść w tarapaty w naszym duchowym życiu, ponieważ nie zrozumieliśmy do końca, czym naprawdę jest wiara. Została nam dana jako dar, lecz do nas należy poczynienie pewnych kroków.
Ta dramatyczna historia uczy nas, że powinniśmy umieć rozróżnić między darem wiary, a następującym po nim życiem w wierze. Bóg na początku chrześcijańskiego życia wyrusza z nami, a potem my musimy stale z Nim chodzić. „W wierze, nie w oglądaniu pielgrzymujemy” - oto temat, którym teraz się zajmiemy.

Najpierw muszę powiedzieć kilka słów o przytoczonej tu historii o tym, czego nas uczy o osobie naszego Pana. Objawia nam ona paradoks, lub jeśli kto woli, pozorną sprzeczność między ludzką a Bożą naturą naszego Pana. Jezus był utrudzony i zmęczony, tak zmęczony, że zasnął. Nie ma wątpliwości co do Jego ludzkiej natury. Chociaż rozszalała się burza, On wciąż spał. Tak jak my wszyscy był poddany ludzkim słabościom, właściwym dla człowieczeństwa. Lecz uwaga! Uczniowie obudzili Go, a Pan objawił swoją Boskość gromiąc wiatr i rozszalałe morze, aż uspokoiły się i nastała wielka cisza. Człowiek, a jednak z całą pewnością Bóg. Mógł rozkazywać żywiołom. On jest Panem natury i stworzenia, jest Panem wszechświata. Oto tajemnica niezwykłości Jezusa Chrystusa — Bóg i Człowiek, dwie natury w jednej osobie, w żaden sposób nie wymieszane ze sobą i na równi ważne, a jednak zamieszkujące w tej samej istocie.
To musi być dla nas punktem wyjściowym, gdyż jeśli nie wierzysz w Boskość Pana Jezusa Chrystusa, nie jesteś chrześcijaninem. Nie postrzegamy Go tylko jako dobrego człowieka, nie jesteśmy zainteresowani Nim wyłącznie jako największym nauczycielem, jakiego świat kiedykolwiek oglądał, bowiem jest On Odwiecznym Synem, który przyjął na siebie postać człowieka i zamieszkał między nami jako człowiek pośród ludzi. Stoimy przed tajemnicą wcielenia Bożej natury i narodzin z Dziewicy. „Jakim On jest człowiekiem?'. On jest więcej niż człowiekiem; jest także Bogiem.
Nigdy nie przestanę być wdzięczny uczniom za tę sytuację, wdzięczny jestem za opis każdego błędu, który popełnili, ponieważ dostrzegam w nich samego siebie. Biblia to prawdziwie natchnione Boże Słowo, które wypowiada prawdę i ukazuje ludzką słabość z każdej strony.
Widzimy, że Jezus gromi tamtych uczniów za panikę, strach i brak wiary. Najpierw wylewali wodę z łodzi, lecz nieustannie jej przybywało i uczniowie byli pewni, że łódź wkrótce zatonie. Uczynili wszystko co było w ich mocy, lecz widzieli, że nie odniosło to najmniejszego skutku, a co ich najbardziej zdumiewało, to fakt, że Mistrz wciąż smacznie spał. Tak więc obudzili Go i powiedzieli: „Mistrzu, Mistrzu nie obchodzi cię, że giniemy?” - czy nie jesteś tego świadom? Gdy wstał i zgromił wiatr i morze, napomniał także uczniów. Na tym etapie potrzebujemy dokładnie zrozumieć, co Pan miał na myśli. Po pierwsze, ganił ich za to, że znajdowali się w tak żałosnym stanie duchowym. „Gdzież jest wiara wasza?” — pyta. Ogrom ich niewiary dziwił Go. Oto pierwsza lekcja dla nas. Niezależnie od okoliczności, chrześcijanin nigdy nie powinien być niespokojny i wzburzony. Nie powinien tracić panowania nad sobą, ponieważ nie będzie wiedział, co począć. Nie ma sytuacji bez wyjścia. Chrześcijanin różni się od ludzi w tym świecie, bowiem ma coś, czego oni nie mają. Paweł w Liście do Filipian 4 opisuje właściwy stan ducha chrześcijanina. „Wszędzie i we wszystkim jestem wyćwiczony. Wszystko mogę w tym, który mnie wzmacnia, w Chrystusie”. Chrześcijanin nie może być człowiekiem miotanym przez uczucia, jakie by one nie były. Prawdziwy problem uczniów polegał na tym, że stracili panowanie nad sobą. Zaczęli panikować, ponieważ nie uświadomili sobie wystarczająco znaczenia faktu, że był z nimi Boży Syn. Łatwo oczywiście mówić, że chrześcijanin musi być zawsze opanowany. Uczniowie znajdowali się w wielkim niebezpieczeństwie, wydawało się, że za chwilę pochłoną ich fale, lecz pomimo tego Pan powiada: „Nie powinniście byli doprowadzić się do takiego stanu. Jako moi naśladowcy nie macie prawa być tak wzburzeni.”

Kolejną sprawą wiążącą się z ich duchową kondycją jest fakt wskazujący na brak zaufania Panu. Jezus powiada: „Jakże to, nawet wtedy, gdy jestem z wami boicie się? Nie ufacie mi?. Wzburzenie i panika są typowymi objawami zachwiania się bezwarunkowej wiary i zaufania do Jezusa. Poddają w wątpliwość Jego opiekę i troskę o nas. Bierzemy więc ster życia w swoje ręce i próbujemy sami opanować sytuację. Mamy wrażenie, że Jezus albo nie troszczy się o nas, albo nie jest w stanie poradzić sobie z sytuacją. Na tym polega jej dramatyzm. Ciekaw jestem, czy zawsze to sobie uświadamiamy. Naturalnie, staje się to dla nas oczywiste, gdy przebadamy sytuację w spokoju, obiektywnie. Lecz gdy pozwalamy sobie na niepokój lub rozdrażnienie, każdy kto się nam z boku przypatruje, może wyciągnąć wniosek: „ten człowiek sprawia wrażenie, jakby nie miał wiary. Chrześcijaństwo, prezentowane przez te osoby, nie ma dla mnie większej wartości”.

Czas na wnioski płynące z tej historii. Rozpoczniemy od kwestii wypróbowania wiary. Temat ten przewija się począwszy od Pierwszej Księgi Mojżeszowej aż do Księgi Objawienia. Najpełniej przedstawiony jest w Liście da Hebrajczyków w rozdziale 11, gdzie widzimy, że każdy ze wspomnianych „bohaterów wiary” został poddany próbie. Dano im wielkie obietnice, a oni się ich uchwycili. Następnie wydawało się, że wszystko układa się źle. Pomyślcie o próbach, przez które przechodzili tacy ludzie jak Noe, Abraham
,
Jakub, a szczególnie Mojżesz. Bóg daje dar wiary, a potem wiara poddawaną jest próbie. O tym właśnie mówi Piotr w pierwszym liście w 1 rozdziale - „Mimo, że na krótko zasmuceni bywacie różnorodnymi doświadczeniami” ostatecznym ich celem jest, „aby wypróbowana wiara wasza okazała się cenniejsza niż znikome złoto, w ogniu wypróbowane, ku chwale i czci i sławie, gdy się objawi Jezus Chrystus. Wątek ten pojawia się w historii patriarchów, wszystkich starotestamentowych świętych Pańskich, a szczególnie widoczny jest w Księdze Objawienia.

Musimy zdać sobie sprawę, że nasza wiara będzie próbowana. Jest to rzecz nieuchronna. Bóg dopuszcza sztormy na morzu naszego życia. Jeśli sądziliśmy, że przyjście do Chrystusa oznaczać będzie brak wszelkich trosk, żyliśmy w strasznym błędzie, zwiedzeni fałszywym nauczaniem. W rzeczywistości Jakub posuwa się aż do tego, by stwierdzić: „Poczytujcie to sobie za najwyższą radość, kiedy rozmaite próby (pokuszenia) przechodzicie” (Jk 1:2). Bóg nakazał żyć swojemu ludowi w tym samym świecie, w którym żyją również inni. Paweł wysuwa jeszcze dalej idący wniosek: Mówi do Filipian: „Gdyż wam dla Chrystusa zostało darowane to, że możecie nie tylko w niego wierzyć, ale i dla niego cierpieć” (Flp 1:29). „Na świecie — mówi nasz Pan - ucisk mieć będziecie, ale ufajcie, Ja zwyciężyłem świat” (J 16:33). „Ufajcie” — tak, lecz pamiętajcie także, że nadejdzie ucisk. Paweł i Barnaba podczas swojej podróży misyjnej ostrzegali zbory, „że musimy przejść przez wiele ucisków, aby wejść do Królestwa Bożego” (Dz 14:22).

Mając tę świadomość i stając w obliczu próby, nigdy nie ulegniemy pokusie, by spytać: „Dlaczego to na mnie przyszło?”. Gdy nam wydaje się, że nasz Pan zupełnie o nas się nie troszczy, wówczas jest to prawdziwa próba wiary. Wiatr i fale przykrywające łódź były wystarczająco groźne, lecz najgorszą rzeczą ze wszystkiego była pozorna obojętność Pana. Wydawało się, że nic go nie obchodzi: uczniowie, On sam, sprawy Królestwa. Wyobraźcie sobie odczucia tamtych ludzi. Tyle czasu chodzili razem z Nim i słuchali Jego nauki o nadejściu Królestwa. Widzieli cuda, które czynił i oczekiwali nadejścia wspaniałych wydarzeń, a teraz zdawało się, że wszystko skończy się rozbiciem i zatopieniem łodzi. Cóż za rozczarowanie, a wszystko to z powodu Jego beztroski. Czyż jest nam znany ciężar doświadczeń i trudności oraz poczucie, że Bóg przestał się zajmować naszymi sprawami? „Dlaczego On dopuszcza, abym ja, chrześcijanin, cierpiał z rąk niewierzących?” – często pada pytanie: „Dlaczego nic mi się nie udaje, a innym wszystko? Dlaczego temu człowiekowi się powodzi, a mnie nie?”. Wielokrotnie zadajemy takie pytania na skutek osobistych przeżyć lub sytuacji Kościoła. „Dlaczego Bóg nie daje przebudzenia? Dlaczego pozwala rządzić materialistom i ateistom? Dlaczego raz na zawsze z tym nie skończy i nie zacznie działać? .
Na czym polega istota wiary? To najważniejsza nauka płynąca z tej historii. Zwróćmy uwagę na pytanie Pana: „Gdzież jest wiara wasza?”. On doskonale wiedział, że uczniowie mają wiarę, lecz pyta ich: „Gdzież ona jest? Powinna tu być i skutecznie działać, lecz gdzieś zniknęła. Oto klucz do właściwego zrozumienia natury wiary.

Pozwólcie, że przedstawię to w inny sposób. Wiara nie jest sprawą uczuć. Uczucia mogą się zmieniać, lecz my nie powinniśmy być zniechęceni, gdy nic się nie udaje — mamy raczej radować się. Uczucia przynoszą wprawdzie poczucie szczęścia, lecz nasza radość jest czymś głębszym niż uczucie. Jeśli wiara byłaby tylko kwestią uczuć, to wówczas, gdyby sprawy toczyły się niepomyślnie, a uczucia zmieniały jak w kalejdoskopie, wtedy i wiara znikałaby. Lecz wiara dotyczy całego człowieka włącznie z jego umysłem. W istocie wiara jest naszą reakcją na prawdę.

Jeszcze jedna ważna sprawa. Wiara nie działa automatycznie. Wszyscy popełniliśmy kiedyś błąd, myśląc inaczej. Wydaje nam się, że niezależnie od tego, co się wydarzy, wiara będzie działać i sprawy potoczą się właściwym torem. Wiara jednak nie jest magiczną pałeczką. Gdyby tak było, uczniowie nigdy nie doświadczyliby żadnych problemów. Wiara robiłaby swoje, a oni siedzieliby cicho i w spokoju.

Czym jest wiara? Na podstawie tej historii widzimy, że wiara jest czynna i powinniśmy się w niej ćwiczyć. Wiara nie zacznie działać sama z siebie. Ty sam musisz wprawić ją w ruch. To właśnie Pan powiedział do uczniów: „Gdzież jest wiara wasza?” — co znaczy — „Dlaczego nie sięgacie po swoją wiarę i nie wykorzystujecie jej w tej sytuacji?”. Właśnie dlatego, że oni nie uruchomili wiary, znaleźli się w tak żałosnym położeniu, podszyci strachem. Jak więc sprawić, aby wiara zaczęła działać? Po pierwsze, nie dopuść, aby jakaś sytuacja tobą zawładnęła, tak jak to niestety stało się w przypadku uczniów. Powinni byli przejąć inicjatywę i powiedzieć: „Nie!, nie popadniemy w panikę” Wiara jest zaprzeczeniem paniki. Czy podoba się wam taka definicja wiary, czy też wydaje się ona zbyt przyziemna i nie dość duchowa? Ona przecież wynika z istoty wiary. Wiara nie dopuszcza paniki do głosu, niezależnie, od tego, co ma się wydarzyć. Wiara wyklucza niewiarę, zatroszcz się więc o siebie; zastosuj wiarę do odpowiedzialności i przejmij kontrolę nad samy sobą. Nie urągaj warunkom, w których się znajdujesz. Raczej sam je dyktuj. Na tym nie koniec, bowiem brak paniki może równie dobrze oznaczać zwykłą rezygnację. Mając za sobą pierwszy krok, pójdź dalej. Przypomnij sobie w co wierzysz, przywołaj na pamięć wszystkie znane ci prawdy. Uczniowie tego nie zrobili. Gdyby tylko przystanęli na moment i pomyśleli: „Czy jest coś, czego On nie może uczynić? Widzieliśmy Jego cuda, byliśmy z Nim, jak wzbudzał umarłych. Czy teraz dopuści do tego, abyśmy w taki sposób wszyscy poginęli? Niemożliwe! On nas przecież miłuje, troszczy się o nas powiedział nam, że wszystkie włosy na naszej głowie są policzone". Tak broni się wiara. Mówi: „Dobrze, widzę fale i słyszę wiatr, ale... — zawsze opiera się na tym realistycznym „ale”. Taka jest wiara. Opiera się na prawdzie i wyciąga wnioski ze znanych faktów. Tak właśnie powinniśmy korzystać z wiary. Niezależnie od okoliczności, zatrzymaj się, wycisz się; odczekaj chwilę i powiedz: „Zgadzam się z tym wszystkim, ale...” — ale co? Ale Bóg! Ale Pan Jezus Chrystus! Ale całe moje zbawienie! Wydaje mi się, iż wszystko jest przeciwko mnie, nie rozumiem tego, co się dzieje, lecz wiem jedno: wiem, że Bóg tak mnie umiłował, iż posłał swego Jednorodzonego Syna na ten świat. Wiem, że uczynił to, aby Jezus umarł za mnie na krzyżu. Zrobił to wszystko dla mnie, chociaż byłem Jego wrogiem. Wiem, że Syn Boży „umiłował mnie i wydał siebie samego za mnie.” Wiem, że za cenę Jego krwi mam teraz zbawienie, że jestem dzieckiem Bożym i spadkobiercą wiecznego szczęścia. Wiem o tym i wiem także to: „jeśli bowiem, będąc nieprzyjaciółmi, zostaliśmy pojednani z Bogiem przez śmierć Syna Jego, tym bardziej, będąc pojednani, dostąpimy zbawienia przez życie jego” (Rz 5:10). Na tym polega żelazna logika wiary; wiara zawsze broni swego stanowiska w ten sposób. Biblia określa ją jako osiąganie „drogich i największych obietnic”. Wiara mówi: „Nie mogę uwierzyć, że akurat teraz zawiodę się na Tym, który prowadził mnie aż dotąd. To niemożliwe, byłoby to sprzeczne z Bożym charakterem.”

Wiara w danej sytuacji wykorzystuje wszelkie dostępne środki. Niezależnie od okoliczności, potrzebujemy zasilać ją każdą znaną nam prawdą, która dotyczy naszego związku z Bogiem. Wówczas w pełni uświadamiamy sobie, że On nigdy nie dopuści do czegoś, co mogłoby nam zaszkodzić. „Wszystko sprzyja ku dobru tych, którzy miłują Boga.” Nawet włos z twojej głowy nie spadnie, On miłuje cię odwieczną miłością. Nie będziesz w stanie zrozumieć wszystkiego, co się dzieje, lecz z całą pewnością przekonasz się, że Bóg się troszczy. Ten, który dokonał największego ze wszystkich dzieł, aby cię zbawić, musi również troszczyć się o ciebie w każdej innej sprawie. Choć gęste chmury zasłaniają Jego twarz, będziesz pewny, że On skrywa się tuż za nimi. Uchwyć się tej prawdy. Wszystko, cokolwiek Bóg dopuszcza dzieje się tylko i wyłącznie dla twojego dobra. „Żadne karanie nie wydaje się chwilowo przyjemne, lecz bolesne, później jednak wydaje błogi owoc sprawiedliwości tym, którzy przez nie zostali wyćwiczeni” (Hbr 12:11). Tak właśnie działa wiara, musisz ją doskonalić i nie dać się niczemu zastraszyć. Wróg będzie cię atakował, woda wlewać się będzie do łodzi, lecz ty mów: „W porządku, niech przyjdzie nawet najgorsze. Oprzyj się na swojej wierze. Powiedz sobie: „Wierzę, odpoczywam w Nim i chociaż nie rozumiem tego, co się dzieje, trzymam się wiary!”.

Trzecia rzecz, którą należy podkreślić, to wartość nawet tej najsłabszej wiary. Niezależnie od tego, jak wątła, słaba czy niepełna była wiara uczniów, mieli jej wystarczająco wiele, aby w końcu postąpić właściwie. Zwrócili się do Pana. Nieprzytomni, wyczerpani, ogarnięci paniką, poszli do Niego. Wciąż wiedzieli, że On może coś uczynić. Powiesz zapewne, że była to bardzo słaba wiara, ale dzięki Bogu, to jednak jest wiara. Jak mówi Pan Jezus, nawet wiara tak mała „jak ziarno gorczycy” jest bezcenna, ponieważ prowadzi nas wprost do Niego. A kiedy już do Niego przyjdziesz, On wyrazi swoje rozczarowanie. Nie omieszka napomnieć cię słowami: „Dlaczego nie przemyślałeś tego? Dlaczego nie użyłeś swojej wiary? Dlaczego objawiłeś swój lęk przed człowiekiem tego świata i zachowałeś się jak niewierny?” Pan przekona cię, że zgrzeszyłeś niewiarą. Lecz, niech będzie błogosławione Jego imię, On stale gotów jest ciebie przyjmować, tak więc pobłogosławi cię i obdarzy pokojem. „Zgromił wiatr i morze i nastała wielka cisza. Wlał w ich serce pokój, którego tak bardzo pragnęli, niezależnie od swej niewiary. Oto jak łaskawy jest Pan, w którego wierzymy i którego naśladujemy. Choć często jest nami rozczarowany, nigdy nas nie odrzuca. Ponadto obdarowując ich pokojem, objawił uczniom chwałę bardziej niż kiedykolwiek. Oglądali cud i byli zdumieni wspaniałą, niezwykłą mocą Pana.

Kiedy doświadczasz kłopotów i stoisz w obliczu próby, potraktuj to jaka wspaniała możliwość sprawdzenia swojej wiary i przydania chwały Jego świętemu Imieniu. Lecz jeśli zawiedziesz i okażesz się zbyt słaby, aby użyć swojej wiary; jeśli zostałeś oszukany i sponiewierany przez diabła i świat, biegnij do Niego bez namysłu. On przyjmie cię, pobłogosławi, da ci wolność i pokój. Lecz bezwzględnie pamiętaj, że wiara jest działaniem, i musi być przez ciebie używana.

Martyn Lloyd-Jones - Duchowa depresja

wtorek, 4 lipca 2023

Przygnębienie

Kiedy byłem młodym kaznodzieją, przez wiele lat toczyłem wielką walkę z depresją. W różnych aspektach swojej służby odnosiłem sukces, jednak nigdy nie mogłem pokonać problemu depresji. Było to coś, co mogę opisać jako ciemnoszara mgła, pojawiająca się nad moją głową i nad moimi ramionami — przykrywając mnie tak, aż czułem, że jestem nią całkowicie owładnięty. Oddzielało mnie to od mojej żony, od pozostałych członków rodziny, a także od członków mojego kościoła. Czułem się tak, jak gdybym spowity był szarą chmurą beznadziei, dającą mi poczucie, że nigdy mi się nie powiedzie. To tak, jakby coś mówiło mi: „Doszedłeś tak daleko, jak mogłeś i nigdy nie przejdziesz dalej. Inni tak, ale nie ty”.
Regularnie zmagałem się z tą przytłaczającą obecnością całymi godzinami, robiąc wszystko, co tylko mogłem. Modliłem się, pościłem i czytałem Biblię, a jednak nigdy nie odnosiłem nad tym trwałego zwycięstwa. Któregoś dnia, czytając Biblię, doszedłem do wersetu w Księdze Izajasza, który przed chwilą przytoczyłem —mówiącego o tym, że Bóg daje nam szatę chwały zamiast ducha przygnębienia. (Iz 61,3) Gdy przeczytałem te słowa: ducha przygnębienia, coś wewnątrz mnie podskoczyło. Powiedziałem sam do siebie: „Na tym polega twój problem!”.
W tamtym momencie uświadomiłem sobie dzięki objawieniu z Pisma, że nie mam tu jedynie do czynienia z nastawieniem umysłu. Nie było to jedynie coś psychologicznego.

Derek Prince - Absolutne bezpieczeństwo – Jak znaleźć ostoję w trudnych czasach

piątek, 14 kwietnia 2023

Praca dyplomowa Estery - fragmenty

Akademia Muzyczna im. Stanisława Moniuszki w Gdańsku
Praca dyplomowa napisana pod kierunkiem naukowym dr hab. Mariusza Klimka, prof. AM
Gdańsk 2022
Wydział Dyrygentury Chóralnej, Muzyki Kościelnej, Edukacji Artystycznej, Rytmiki i Jazzu
Kierunek: Jazz i muzyka estradowa
Specjalność: Wokalistyka jazzowa
Estera Drzymkowska
nr albumu: 6635

Poniżej kawałek pacy dyplomowej Estery Drzymkowskiej pt „Analiza rozrywkowej muzyki chrześcijańskiej na podstawie własnych doświadczeń oraz twórczości wybranych artystów” (gratuluję najwyższej oceny). W pracy czytamy o istocie i korzeniach muzyki gospel, o jej historii biblijnej i pozabiblijnej, o muzykach amerykańskich i osobistych doświadczeniach Autorki. 50 stron książki to także analiza pieśni spirituals, opis współczesnej sceny CCM oraz wywiad z byłym zakonnikiem. Sam nie wiem czemu 😉 ale wybrałem m.in. rozdział zatytułowany: „Twórczość i doświadczenia wybranych artystów - Neal Morse”:


***
Neal Morse to amerykański piosenkarz i kompozytor progresywnego rocka, znany przede wszystkim z występów z grupą Spock’s Beard, której jest założycielem oraz z kolaboracji z wieloma muzykami i grupami. Jednak od 2002 roku jego kariera diametralnie zmieniła wcześniej obrany kierunek, skupiając się na albumach solowych o tematyce Boga, wiary w Jezusa Chrystusa i nawrócenia. Artysta doznał w pewnym momencie swojego życia wielkiej przemiany, która wpłynęła na jego ówczesną twórczość i nakreśliła jego muzyczną ścieżkę, z której nie zszedł aż do dziś. Urodzony w 1960 roku na przedmieściach Los Angeles, Morse od najmłodszych lat fascynował się muzyką, która przenikała jego życie, wychowując się przy melodiach takich zespołów jak The Beatles, The Beach Boys czy Simon and Garfunkel. Jego ojciec był dyrygentem kilku chórów, a Neal śpiewał w trzech z nich. Wykonywali tam utwory w różnorodnych stylach muzycznych, m.in. jazz czy muzyka popularna, ale także klasyczne pieśni, a także chrześcijańskie spirituals. Rodzice Neala, pomimo przeszłości w kościele i korzeni chrześcijańskich, byli ateistami i agnostykami. W jego domu rozmawiało się zatem głównie o muzyce i polityce. Neal zaczął grać na gitarze w wieku dziewięciu lat, a w wieku dwunastu pisał już własne utwory i grał pierwsze koncerty. Jednocześnie w tym samym wieku regularnie palił marihuanę i pił alkohol. Większość dzieciństwa spędzał grając głównie rock i punk razem ze szkolnymi kolegami oraz swoimi braćmi. Większe kroki w karierze zaczął podejmować w latach osiemdziesiątych, występując z kapelą w barach i klubach z coverami znanych utworów rockowych. Jak sam pisze w swojej biografii pt. „Testimony”, te lata określił jako ,,nędzne”, spędzane głównie imprezując i grając pomniejsze koncerty w barach. W pewnym momencie życia stał się bardzo wyalienowany i samotny. Wraz z początkiem lat dziewięćdziesiątych Neal zaczął interesować się rockową muzyką progresywną i komponować pierwsze utwory w tym gatunku. To właśnie w 1992 roku razem z bratem Alanem założył zespół Spock’s Beard, który przyniósł mu w nadchodzących latach największą rozpoznawalność i karierę.

We wrześniu 1995 roku Neal poślubił Cherie, przyjaciółkę, którą poznał parę lat wcześniej. To właśnie z nią i z jej synem Chadem przyszedł na nabożeństwo wielkanocne po długiej przerwie od wizyt w jakimkolwiek kościele. Pomimo całkowitego braku zainteresowania wiarą w tamtym momencie bardzo zaintrygowały go pieśni śpiewane w trakcie nabożeństwa. Neal wspominał, że był zdumiony jak „autentycznie i czysto” one brzmiały. Zaintrygował go również fakt, iż w skład zespołu wchodziły zarówno osoby bardzo młode jak i seniorzy. Jest niemal pewne, iż w tamtym momencie nie rozumiał jeszcze istoty i celu wykonywania muzyki chrześcijańskiej, zwłaszcza podczas posługi kościelnej. Jednak w najbliższych miesiącach Neal coraz częściej uczęszczał na nabożeństwa niedzielne, jednocześnie poznając członków wspólnoty kościelnej. Jak sam to opisuje w swojej biografii – „czuł, że coś zaczyna się zmieniać w jego wnętrzu”. W trakcie śpiewania pieśni podczas nabożeństw zaczął odczuwać „bardzo dziwne, niemożliwe do opisania” uczucie. Czasami były to pewnego rodzaju nerwowość lub „motyle w brzuchu”, tak jakby doświadczał tremy przed wyjściem na scenę. Nie umiał tego zrozumieć, w jaki sposób pozornie zwykłe pieśni i śpiewane hymny mogą wywoływać w nim tak dużo emocji oraz tak przedziwną reakcję jego organizmu. Razem z żoną przychodzili już regularnie do kościoła, zaczął też czytać Biblię. Przełom w życiu Neala nastąpił, gdy jego nowonarodzona córeczka Jayda poważnie zachorowała. Razem z żoną przeżyli bardzo trudny czas, jednak wspierani przez wspólnotę kościelną oraz nieustannie modląc się do Boga o pomoc, doczekali się jej całkowitego i nagłego uzdrowienia z choroby. W swojej biografii opisuje, że przyjął to wydarzenie jako prawdziwy cud od Boga. Od tego momentu Neal w pełni uwierzył, że Bóg istnieje i zdecydował się poświęcić Mu swoje życie. W jego głowie jednak pojawiły się dylematy na temat obecnej ścieżki kariery związanej z grupą Spock’s Beard oraz nowo założonym zespołem Transatlantic, którą mimo wszystko bardzo bał się porzucić. Chciał bowiem czynić to, co Bóg od niego oczekuje, nie wiedząc, czy jego obecna ścieżka jest zgodna z wiarą, którą przyjął.

Przez pewien czas Neal pozostał w obu zespołach, lecz jego podejście do komponowanych utworów zmieniło się. Treści tekstów do nowych albumów zaczął kierować na Boga i Jezusa Chrystusa, manifestując tym samym swoją wiarę. Widać to między innymi na płycie Spock’s Beard pt. „V”, gdzie pisał teksty, myśląc o swoim nawróceniu i o samym Stwórcy. Podobnie angażował się też w utwory zespołu Transatlantic (m.in. w albumie „SMPTe”). W jego wnętrzu jednak ciągle istniała potrzeba tworzenia wyłącznie dla Boga i pisania tylko o Nim, bez żadnych ograniczeń. W nowych tekstach nie mógł bowiem zawrzeć bezpośrednio słów „Bóg”, czy „Jezus”, gdyż kłóciłoby się to z konceptem zespołu, którego inni członkowie nie byli zresztą chrześcijanami. Zaczął zatem komponować nowe pieśni, które za jakiś czas miały trafić na jego solowy album. Wreszcie, w 2002 w roku Neal zdecydował o opuszczeniu Spock’s Beard, zespołu, którego był liderem i założycielem. Jak sam to ujął w swojej biografii: „odczułem, że Bóg chce abym robił coś innego”, co też oznajmił przyjaciołom z zespołu. Był to trudny moment w jego życiu, zwłaszcza, że grupa dopiero co wypuściła album „Snow”, będący ich największym komercyjnym sukcesem do tej pory. Pomimo perspektywy rozwoju kariery oraz olbrzymiego wsparcia od członków grupy, a nawet propozycji zorganizowania „sekcji biblijnej i gospelowej” podczas koncertów, odszedł, skupiając się na karierze solowej skierowanej wyłącznie na chwaleniu Boga. Z zespołu Transatlantic zdecydował się odejść w 2003 roku.

Początkowo, nieszczególnie wiedział w jaki sposób odnaleźć się na nowej ścieżce kariery. Z czasem nabrał jednak odwagi i determinacji do wydania w 2003 roku chrześcijańskiego albumu koncepcyjnego p.t. „Testimony”, którego treści skupione były wyłącznie na nawróceniu oraz chwaleniu Stwórcy. Album nadal wpasowywał się w zamiłowanie artysty do muzyki progresywnej, a w procesie jego tworzenia pomogło wielu przyjaciół Neala. Album zebrał pozytywne oceny, jednak dla Neala bardzo istotny okazał się być odbiór wśród jego fanów. Wiele osób niebędących chrześcijanami przesyłało mu opinie i świadectwa o tym jak poruszeni byli jego nowym dziełem, a wręcz „wybuchali płaczem” słuchając utworów na płycie i nie wiedząc z jakiego powodu to się dzieje. Neal doświadczył podobnych emocji lata wcześniej, wsłuchując się w pieśni chrześcijańskie w kościele, teraz był już spełniony i szczęśliwy kierunkiem, który obrał. W swojej biografii o swojej nowej ścieżce kariery napisał natomiast, że jest to „najwspanialsze wezwanie jakie ktokolwiek mógłby otrzymać”.

Od samego początku kariery, Bóg miał duży wpływ na twórczość Neala. W swojej biografii artysta pisze, że jeszcze przed nawróceniem w procesie komponowania nowych utworów „czuł obecność obok niego”, a słowa do pisanych tekstów przychodziły same, tak jakby jego ręce były kierowane przez kogoś innego. W innych momentach, jak sam opisuje, słyszał w głowie melodie całych piosenek, które potem posłużyły mu do komponowania nowych albumów. Zaczynał więc wierzyć, że ta siła twórcza nie pochodzi od niego samego, lecz ktoś mu autentycznie pomaga. Po wielu latach zrozumiał, że tak właśnie było, jednocześnie przeżył prawdziwą transformację poprzez nawrócenie się na wiarę w Chrystusa i pomimo iż miał przed sobą perspektywę kariery i komercyjnego sukcesu zdecydował się nagrywać muzykę chrześcijańską, skierowaną na Boga, co zaowocowało do dziś wieloma kolejnymi albumami solowymi.

Neal Morse swoją karierę podsumował w ten sposób: „Spędziłem całe życie pogrążony w samolubstwie, użalaniu się nad sobą i zwątpieniu. Sądziłem, że znalazłem pragnienia mojego serca, gdy zasmakowałem sukcesu, ale to spotkanie z Jedynym sprawiło, że moje życie odmieniło się i zostało wypełnione w każdym aspekcie”

Inni muzycy:
Phill Driscoll (ur. 1947 r. w Seattle, USA) – światowej sławy trębacz, grał i komponował m.in. z Joe Cockerem. Od Świąt Bożego Narodzenia 1977 r. zaczął uczęszczać do kościoła, gdzie doznał przemiany duchowej, rzucił nałóg narkotykowy i zaczął komponować muzykę chrześcijańską oraz gospel. W 1984r. wygrał nagrodę Grammy w kategorii „Najlepszy utwór gospel”.

Dave Mustaine (ur. 1961 r. w La Mesa, USA) – wokalista, gitarzysta i lider zespołu metalowego Megadeth. Po pobycie na odwyku alkoholowym, nawrócił się, jednocześnie zrezygnował z publicznego grania wielu znanych i lubianych przez fanów utworów Megadeth, których teksty nawiązywały m.in. do okultyzmu. Do dziś otwarcie mówi o swojej wierze oraz relacji z Bogiem m.in. w wywiadach. Podobne nawrócenie na wiarę w Boga przeżył również basista zespołu David Ellefson.

Keith Green (ur. 1953 w Nowym Jorku, USA; zm. 1982 r. w Lindale) – jako dziecko miał wielkie ambicje na zostanie gwiazdą muzyki popularnej, jednak w wieku nastoletnim zaczął eksperymentować z narkotykami i interesować się religią wschodu. Jego życie odmieniło się, gdy poznał swoją przyszłą żonę Melody, z którą zaczęli razem zgłębiać nauki chrześcijaństwa, jednocześnie odrzucając na zawsze używki. Rozpoczął karierę, komponując i wykonując utwory o tematyce chrześcijańskiej, co przyniosło mu dużą rozpoznawalność. Do dziś uznawany jest za legendę współczesnej muzyki chrześcijańskiej, skupiając swe teksty przede wszystkim na Bogu i Ewangelii. Zginął w katastrofie samolotu w 1982 roku.

M.C. Hammer (a właściwie Stanley Burrell, ur. 1962 r. w Oakland, USA) – amerykański raper, zdobywca trzech nagród Grammy, znany przede wszystkim z hitu „U Can’t Touch This” z 1990 roku. Od 1984 roku zaczął uczęszczać na spotkania biblijne, jednak radykalne nawrócenie przeżył kilka lat później, doświadczając choroby swojej żony i ocierając się o bankructwo. Rozpoczął działalność jako ewangelista chrześcijański, nie kończąc jednocześnie kariery muzycznej. Zaczął jednak w nowych albumach nawiązywać do swojego nawrócenia. W 1998 roku wydał album ,,Family Affairs”, którego teksty i przekaz były nakierowane na Boga i Ewangelię o Jezusie Chrystusie.

Gloria Gaynor (ur. 1943 r. w New Jersey, USA) – amerykańska piosenkarka, znana przede wszystkim z hitu „I Will Survive” z 1978 roku. Po sukcesie utworu popadła w uzależnienie narkotykowe i alkoholowe, jednak w 1982 roku zainspirowana chrześcijańskimi pieśniami swojej młodości, nawróciła się na wiarę w Chrystusa, w której trwa do dziś, wolna od nałogów. Zaczęła komponować i wydawać muzykę gospel, wydając m.in. w 2013 roku album pt. „I Will Survive”, a następnie w 2019 roku „Testimony”, za który w 2020 roku zdobyła nagrodę Grammy. Oba albumy poruszają tematy wiary i relacji z Bogiem.
_________
bibliografia:
https://en.wikipedia.org
N. Morse, P. Braoudakis, Testimony, 2011.
B. Alfonso, Keith Green Biography
K. Winters, Phil Driscoll Biography
T. Kluck, From Megadeth to Life, https://www.thegospelcoalition.org/article/from-megadeth-to-life/
M. Parker, Dave Mustaine: „Black magic ruined my life!"

Spis treści:
Wstęp
Rozdział I: Istota muzyki chrześcijańskiej i jej korzenie
1.1 Uwielbienie Boga przez muzykę
1.2 Muzyka w kulturze żydowskiej
1.3 Przykłady integralności kultury żydowskiej z muzyką
Rozdział II: Wybrane gatunki i charakterystyka współczesnej muzyki chrześcijańskiej
2.1 Korzenie i początki współczesnej muzyki chrześcijańskiej
2.2 Camp Meetings
2.3 Spirituals
2.4 Analiza pieśni spirituals „Go down, Moses”
2.4 „ Biały” Gospel
2.5 „Czarny” gospel
2.6 Współczesna muzyka worship
Rozdział III: Twórczość i doświadczenia wybranych artystów
3.1 Brian Philip „Head” Welch
3.2 Neal Morse
3.3 Bob Dylan
3.4 Johnny Cash
3.5 Przykłady innych artystów
3.6 Moje własne doświadczenia
Rozdział IV: Wywiad z polskim muzykiem – Piotrem Płechą
Zakończenie
Dyskografia
Bibliografia

sobota, 1 kwietnia 2023

Świadectwo nawróconego księdza

Miliony, może nawet większość katolików to katolicy z nazwy, z wychowania, siłą bezwładu. Nasza rodzina była katolicka z przekonania. Dobrze rozumieliśmy i pilnie wcielaliśmy w życie naukę kościoła, widząc w nim „jedyny prawdziwy kościół” założony przez Jezusa Chrystusa. Bez wahania uznawaliśmy wszystko, czego uczyli księża. Wówczas, jeszcze przed II soborem watykańskim, powszechnie wierzono, że „poza kościołem rzymskokatolickim nie ma zbawienia”. Dawało nam to poczucie bezpieczeństwa, słuszności naszego stanowiska. Było nam dobrze w ramionach „Świętej Matki Kościoła”.
Kiedy zmarł ojciec (nie miałem jeszcze 10 lat), matka zaczęła co dzień uczęszczać na mszę i przez ponad 24 lata nie opuściła ani jednej. Co wieczór cała rodzina wytrwale odmawiała różaniec; zachęcano nas też do częstego nawiedzania „przenajświętszego sakramentu”. Katolickie wychowanie nie kończyło się na domu, szkoły bowiem, do których uczęszczaliśmy, też były katolickie. Ksiądz prałat Hubert Cartwright i inni księża z naszej parafii — katedry Św. Piotra i Pawła w Filadelfii — mawiali, że nasza rodzina jest bardziej katolicka niż sam Rzym.

Nic dziwnego, że jako nastolatek poczułem powołanie kapłańskie. Miast jednak zostać księdzem diecezjalnym i służyć Bogu w parafiach, postanowiłem ubiegać się o przyjęcie do Karmelitów Bosych, starego zakonu monastycznego o jednej z surowszych reguł. Od pierwszego dnia w Holy Hill (Wisconsin) pokochałem życie religijne, i miłość ta motywowała mnie do przedzierania się przez zakamarki łaciny i innych przedmiotów, których nauka szła mi z trudem. Bezprzykładne oddanie ze strony księży wykładowców uświadamiało mi, iż warto ponieść każdą ofiarę, aby dostąpić święceń kapłańskich.
Podczas czterech lat nauki w niższym seminarium duchownym, dwu lat nowicjatu, trzech lat studiowania filozofii i czterech lat studiów teologicznych (te ostatnie już po święceniach) otrzymałem bardzo gruntowne przygotowanie. Wytrwale stosowałem rozmaite umartwienia, nigdy też nie wątpiłem w swe powołanie ani w nic, czego mnie uczono. Złożyłem śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa, wyrażając wolę oddania całego życia Bogu. Głosem Boga był dla mnie głos kościoła.

Inny Chrystus

Święcenia kapłańskie przyjąłem w waszyngtońskim Sanktuarium Niepokalanego Poczęcia Maryi, siódmym co do wielkości kościele Świata. Kiedy „Jego Ekscelencja Ksiądz Biskup” John M. McNamara kładł dłonie na mojej głowie cytując słowa Psalmu 110,4: „Tyś kapłanem na wieki na wzór Melchizedeka”, ledwo doszedłem do siebie, świadomy, że odtąd jestem pośrednikiem między Bogiem a ludźmi. Namaszczenie i związanie mych rąk stułą znaczyło, że zostają one namaszczone, by zmieniać chleb i wino w prawdziwe (dosłownie) ciało i krew Jezusa, aby we mszy nieustannie powtarzać ofiarę Golgoty i być szafarzem zbawiennej łaski w pozostałych sakramentach katolickich, jak chrzest, spowiedź, bierzmowanie, małżeństwo i namaszczenie chorych. W chwili święceń ksiądz katolicki ma otrzymać niezatarte znamię, pozwalające mu pełnić obowiązki kapłańskie „na wzór Chrystusa” (adter Ghristus), jako ktoś będący „w osobie Chrystusa” (in persona Christi). Przekonanie to było tak silne i powszechne, że zaraz po święceniach podchodzono do nas i całowano świeżo namaszczone dłonie.
Po ostatnim roku teologii, ostatecznie przygotowującym do głoszenia kazań i wysłuchiwania spowiedzi (oraz udzielania rozgrzeszenia), spełniło się moje długoletnie marzenie: aby zostać misjonarzem na Filipinach.

Misje i powiew wolności

Zamiana uporządkowanego klasztornego życia na prostotę i wolność życia
misjonarskiego była wyzwaniem, na które nie byłem gotowy. Bardzo lubiłem podróże do niektórych spośród osiemdziesięciu paru prymitywnych barrios, osiedli stanowiących moją parafię, z zapałem prowadziłem też lekcje religii w liceum karmelickim w miasteczku. Dotąd moje życie toczyło się niemal wyłącznie wśród mężczyzn; teraz z zaciekawieniem przyglądałem się, jak roześmiane dziewczęta flirtują z chłopcami. Niebawem spostrzegłem, że moja uwaga skupia się na jednej z pilniejszych uczennic. Młoda, bardzo ładna dama wydawała się dojrzalsza od innych, zapewne z powodu obowiązków, jakie musiała przejąć po zmarłej matce. Chętnie, acz nieśmiało, wdawała się w rozmowy ze mną po lekcjach religii. Było to zupełnie nieznane mi przeżycie, i rychło doszedłem do wniosku, że nowo odkryte przeze mnie uczucie to miłość.
Nic dziwnego, że biskup — choć rezydował wiele kilometrów ode mnie — wkrótce się o tym dowiedział i co prędzej odesłał mnie do Stanów. Bolesność kary była trudna do zniesienia dla nas obojga — ale życie, jak to ono potoczyło się dalej.
Po przeżyciach i posmakowaniu wolności na Filipinach nie chciałem już wracać do życia klasztornego. Ojciec prowincjał pozwolił mi pracować w parafii Karmelitów Bosych w Arizonie, i praca ta sprawiała mi przyjemność. Rzym jednak dał mi dyspensę na opuszczenie zakonu i posługę księdza diecezjalnego w wielkiej parafii w San Diego (Kalifornia). Zadanie nie okazało się tak atrakcyjne; toteż poprosiłem o pozwolenie na posługę kapelana w Marynarce Stanów Zjednoczonych. Dano mi je. W nowym miejscu nowe perspektywy, porządek i podróże stały się dla mnie ucieczką od coraz jałowszego, zrytualizowanego i zsakramentalizowanego życia w parafii.

Moja religijność ubogaciła się dzięki kontaktom z kapelanami protestanckimi. Po raz pierwszy poruszałem się po obszarze kultury niekatolickiej W ekumenicznej atmosferze moja postawa niepostrzeżenie neutralizowała się. A gdy II sobór watykański otworzył okna rygorystycznej tradycji i wpuścił nieco świeższego powietrza, wziąłem głęboki, orzeźwiający oddech. Nastał czas zmian. Niektórzy liczyli na ich radykalność, inni woleli nieznaczną tylko modernizację.

Rzym traci blask

Zadaniem wielu wiara katolicka nie dawała odpowiedzi na najpowszedniejsze problemy współczesności. Wielu nękała samotność, niezrozumienie. Zwłaszcza księży. Kapłaństwo traciło blask. Wykształcenie księdza niekoniecznie już uważano za lepsze niż wykształcenie zwykłego parafianina; nie był tez już ksiądz ceniony wyżej niż większość wiernych. Księża dużo częściej, niż byli skłonni się do tego przyznać, przeżywali kryzys tożsamości. Działo się to nawet w środowisku kapelanów.
Przeżyłem kolosalny wstrząs na wieść, że niektórzy katoliccy kapelani spotykają się z dziewczętami. Z ciekawością przysłuchiwałem się swobodnym dyskusjom o nieżyciowości obowiązku celibatu. Wkrótce zdobyłem się na odwagę, by podważyć zdanie władz mojego kościoła, obstających przy tradycji będącej wśród księży przyczyną wielu rozterek moralnych. Po raz pierwszy zwątpiłem w autorytet mojej religii, i to nie powodowany intelektualną pychą, ale z głębi sumienia, szczerze.
W ramach przygotowań do kapłaństwa zapoznano nas dokładnie ze starą tradycją rzymską nakazującą kapłanowi celibat. Wiedzieliśmy, że nieliczni księża, którzy dostali od Watykanu pozwolenie na małżeństwo, nie mogli nadal pełnić posługi. Ale czasy się zmieniały. Kwestie, o których dotąd milczano, były dziś podnoszone na II soborze watykańskim. Zdaniem wielu żonaci księża posiadaliby — jak protestanccy pastorzy — większą wrażliwość i zrozumienie spraw małżeńskich i rodzinnych. Dyskusje na te tematy były nieuniknione, ilekroć zebrała się razem grupka księży; toczyły się też w moim mieszkaniu poza terenem bazy, które zajmowałem wraz z mamą.

Mama nie stroniła od tych rozmów. Posiadała dużą wiedzę, była inteligentna; ceniłem sobie jej zdanie. Pamiętam jej zdumienie na wieść, że w szkołach katolickich naucza się teorii ewolucji i że Rzym nawiązał dialog z komunistami. Od dawna dręczył ją rozdźwięk między zasadami wyłożonymi w Piśmie świętym a brakiem zasad przejawianym przez wielu przywódców naszego kościoła. Dawno temu prałat Cartwright pocieszał mamę przypomnieniem, że choć kościół ma wiele problemów, to Jezus obiecał, że „bramy piekielne nie przemogą go”. Mama zawsze traktowała Biblię z wielką atencją. Choć czytywała ją regularnie od lat, to w tym czasie poświęciła się jej ze szczególnym zapałem. I gdy wśród mych kolegów obserwowałem tendencję ku liberalizmowi religijnemu, mama zaczęła podążać w całkiem odwrotną stronę. Było to dla mnie niepojęte. Gdy inni wyrażali nadzieję na liberalizację i poluźnienie tradycyjnych zasad i rytuałów, mama nie kryła pragnienia, aby kościół kładł większy nacisk na Biblię, na sprawy duchowe i na Jezusa, na osobistą z Nim więź.

Rzym traci wiarygodność


Z początku nie rozumiałem, co się dzieje, ale później zacząłem dostrzegać w mamie cudowną zmianę. To pod jej wpływem dojrzałem w Biblii drogowskaz wiary. Nieraz rozmawialiśmy o różnych rzeczach: prymat Piotrowy, nieomylność papieża, kapłaństwo, chrzest niemowląt, spowiedź, msza, czyściec, niepokalane poczęcie Marii i jej wniebowzięcie. Z czasem zauważyłem, że o naukach tych nie tylko nie ma mowy w Biblii, ale są one sprzeczne z jej jasnym poselstwem. W końcu pękła bariera powstrzymująca mnie przed posiadaniem swoich przekonań. Nie miałem już wątpliwości co do poglądów zgodnych z Pismem — lecz jak wpłynie to na moje kapłaństwo?
Szczerze wierzyłem, że Bóg powołał mnie do swojej służby — ale stałem wobec dylematu sumienia. Co miałem począć? Owszem, byli księża, którzy nie wierzyli w każdy dogmat Rzymu. Owszem, byli księża cichcem zawierający małżeństwa, posiadający dzieci. Owszem, mogłem pozostać katolickim kapelanem i nadal pełnić posługę bez głośnego wyrażania przekonań. Mogłem dalej otrzymywać wynagrodzenie i cieszyć się przywilejami przynależnymi mej randze wojskowej. Mogłem dalej otrzymywać zasiłek i inne świadczenia dla matki. Było wiele racji, dla których powinienem był zostać, zarówno zawodowych jak i materialnych — ale byłoby to obłudne i nieetyczne. Od młodości starałem się postępować uczciwie; tak też postanowiłem uczynić i teraz.

Zerwanie z katolicyzmem


Choć biskup dał mi pozwolenie na dwadzieścia lat pracy w wojsku, zrezygnowałem po zaledwie czterech. Bez rozgłosu przenieśliśmy się z mamą w sąsiedztwo mojego brata Paula i jego żony, w okolice Zatoki San Francisco. Na krótko przed przeprowadzką mama zerwała na dobre więzy z katolicyzmem i ochrzciła się u Adwentystów Dnia Siódmego. Wiedziałem, że studiuje Biblię wraz z jednym z pracowników tego kościoła, o chrzcie powiedziała mi jednak dopiero wtedy, gdy postanowiłem porzucić kapłaństwo.
Decyzja o rezygnacji z kapłaństwa okazała się trudna. Twierdzenie Rzymu, że nie istnieją obiektywne powody, aby opuścić „jedyny prawdziwy Kościół”, dało mi oczywiście wiele do myślenia. Dla tradycjonalnych katolików jestem „Judaszem”, „potępionym, wyklętym, od którego należy trzymać się z dala”. Owszem, opuszczenie bezpiecznej owczarni rzymskokatolickiej wiązało się z licznymi przeszkodami, przekonałem się jednak, iż Jezus nigdy nie zawodzi.

Autorytet Biblii

Strząsnąwszy z sandałów rzymski proch, stanąłem przed doniosłą kwestią: Gdzie więc szukać autorytetu? Metodą eliminacji doszedłem do wniosku, iż jedynym trwałym autorytetem jest Biblia. Wiele systemów- w tym i katolicki — próbowało już podważać jej wystarczalność, skuteczność, doskonałość, a nawet to, iż powstała nie z woli człowieka, że spisywali ją mężowie Boży z natchnienia Ducha świętego. „Nie z woli bowiem ludzkiej zostało kiedyś przyniesione proroctwo, ale kierowani Duchem świętym mówili <od Boga> święci ludzie” (2P 1,21BT). Cóż za szczęśliwy byłby to dzień, gdyby wszyscy, którzy wzywają imienia Jezusa Chrystusa, pojęli, że Biblia to jedyne niezmienne źródło autorytetu. Jest to autorytet ostateczny z racji swej pełnej identyfikacji z niezmiennym Autorem. Bóg wyraził się jasno. Tragedią jest więc, że katolicyzm, a także większość tradycjonalnego protestantyzmu oraz wiele grup zielonoświątkowych i innych odrzuca wystarczalność Biblii; wolą ufać niepewnej tradycji, wizjom, objawieniom, „proroctwom”. Tymczasem nie tylko nie można dowieść, iż źródła te są „od Boga”, ale wiele z nich wręcz przeczy nauce Biblii.
Przyczyną, dla której wielu uważa Biblię za źródło niepełne, jest fakt, iż nie przestudiowali jej dość starannie. Notatki z 13 lat nauki w zakonie Karmelitów Bosych pokazują, iż przebyłem jedynie 12 godzin kursu biblijnego. Już to dowodzi, iż nie Pismo święte jest podstawą nauczania kościoła rzymskiego.

Przedwczesna decyzja


Opuszczając kościół rzymskokatolicki pragnąłem studiować Biblię. Byłem człowiekiem „kościelnolubnym” i nie miałem oporów, aby przystać do innej denominacji. Po przyjrzeniu się kilku wspólnotom protestanckim ze smutkiem spostrzegłem, iż w swej ekumenicznej naiwności stawiają współpracę z Rzymem ponad biblijną prawdę. Zetknięcie z mnóstwem najróżniejszych kościołów to dla byłego katolika, poszukującego prawdy, przeżycie nieraz załamujące, a nawet niebezpieczne.
Ale spotkanie z adwentystami — przyjaciółmi mamy — okazało się przemiłym doświadczeniem. Byli to ludzie zapaleni w wierze, a ich umiłowanie Pisma współbrzmiało z moim pragnieniem, aby oddać się jego studiowaniu. To zadecydowało o nieco pochopnej decyzji przyłączenia się do Adwentystów Dnia Siódmego. Pastor, który mnie chrzcił, postarał się, aby Rada Południowej Kalifornii tego kościoła posłała mnie na rok do seminarium — na Uniwersytet Andrews.
Szykując się do wyjazdu, poznałem Ruth. Już od około roku modliłem się o żonę, żywiąc nadzieję, że ją znajdę. I od pierwszej chwili, gdy Ruth zjawiła się w naszym kościele, wiedziałem, że to właśnie będzie moja towarzyszka. Pobraliśmy się na krótko przed wyjazdem do seminarium.

Narodzony z Ducha

Ruth też zapisała się do adwentystów i jak wszyscy znajomi uważała, że skoro chcę iść od seminarium, to jestem chrześcijaninem. Ale raz, uświadomiwszy sobie, że nigdy nie wspominałem o swym nowym narodzeniu, zapytała: „Bart, a kiedy ty zostałeś chrześcijaninem?”. Odpowiedź wprawiła ją w osłupienie: „Ja się urodziłem jako chrześcijanin!” W rozmowach, jakie potem prowadziliśmy, usiłowała wyjaśnić, że każdy rodzi się grzesznikiem i że w pewnym punkcie życia musi dostrzec, iż potrzebny mu Zbawiciel. Że musi duchowo narodzić się na nowo, w wierze, i tylko Chrystus może uwolnić go od skutków grzechu. Gdy odparłem, że zawsze wierzyłem w Boga, przypomniała mi o Liście Jakuba 2,19: „Ty wierzysz, że Bóg jest jeden ? Dobrze czynisz; demony również wierzą i drżą.”

Dzięki takim rozmowom i dzięki uniwersyteckim kursom z Listów do Rzymian, Galacjan i Hebrajczyków pojąłem, iż polegam na własnej sprawiedliwości i wysiłkach religijnych, nie zaś na dokonanej, w pełni wystarczającej ofierze Jezusa Chrystusa. Religia rzymskokatolicka nie pokazała mi, że moja własna sprawiedliwość jest cielesna i nie liczy się przed Bogiem, nie nauczono mnie też, iż muszę zaufać tylko sprawiedliwości Chrystusa — bo On uczynił już dla wierzącego wszystko, co konieczne. Jednego dnia podczas nabożeństwa Duch święty zachęcił mnie do nawrócenia i przyjęcia daru Bożego.
Jako zakonnik w klasztorze, wierzyłem, że łaskę dadzą mi sakramenty i że one mnie zbawią, ale teraz z Bożej łaski narodziłem się na nowo, duchowo: zostałem zbawiony. Dotąd, nie wiedząc nic o sprawiedliwości Bożej, niby Żyd w czasach apostoła Pawła chciałem budować na fundamencie własnej sprawiedliwości, nie zważając na sprawiedliwość Bożą (Rz 10,2-3)

Nie znam Cię, Czytelniku, i nie wiem, jaka więź łączy Cię z Bogiem; ale pozwól zadać sobie najważniejsze pytanie w życiu: Czy jesteś chrześcijaninem biblijnym? Czy zaufałeś tylko doskonałej ofierze Jezusa, tylko na jej mocy oczekując odpuszczenia grzechów? Jeśli nie, może nadeszła chwila, by rzecz tę uporządkować? Jak w niezwykłej uroczystości zaślubin, obiecaj Mu miłość, oddanie i ufność. Przyjęcie Jezusa jako Zbawcy w niczym nie przypomina religijnego rytuału, to decyzja o powierzeniu Mu życia na zawsze. Gdy dokonamy tego wyboru, Chrystus zamieszka w nas jako Ten najważniejszy, a my otrzymamy życie wieczne dostępując odpuszczenia całego naszego grzechu. Zaczną się zmiany. W Biblii czytamy: „Mając tę pewność, że ten, który rozpoczął w was dobre dzieło, będzie je też pełnił aż do dnia Chrystusa Jezusa” (Flp 1,6; BW).

Przekręcanie Ewangelii


Pod koniec mojego czwartego roku u adwentystów kilku braci namówiło mnie na udział w spotkaniach charyzmatycznych, mówiąc, iż dziś, w czasie poprzedzającym powrót Chrystusa, Duch święty przełamuje bariery między wyznaniami. Spragniony wszystkiego, co Bóg ma dla mnie w zanadrzu, wszedłem do sali modlitewnej — i otrzymałem „dar języków”. Byłem jednak nastawiony dość podejrzliwie, zwłaszcza że nie doznałem wcale uczuć, jakie wielu opisywało. Prywatnie modliłem się językami, ale nie mogłem się zmusić do tego, by zachęcać innych do uczestnictwa w ruchu. Za dużo ważniejsze uznałem zachęcanie do czytania Biblii, głoszenia innym Chrystus i życia według Pisma świętego. Ruch charyzmatyczny zaintrygował mnie głównie dlatego, iż wydawał się rodzić w ludziach troskę o innych. Właśnie to oraz spontaniczność i zapał robiły na mnie wrażenie, przypominając o biblijnym stylu życia, którego w wielu kościołach wydawało się brakować.
Wkrótce po mojej ordynacji u Adwentystów Dnia Siódmego Rada Południowej Kalifornii rozpoczęła promocję pism Ellen G. White, jednej z twórców adwentyzmu, uważanej przez ten Kościół za prorokinię. Kursy dla pastorów wydały się mnie i Ruth ciekawe i pomocne... aż do ostatniej ich części. Wykładowca, przybyły z Rady Generalnej w Waszyngtonie, wygłosił stwierdzenia, z których kilka mocno nas zatrwożyło, a jedno stało się dla mnie punktem zwrotnym. Orzekł bowiem, że pisma Ellen G. White są „równie natchnione jak pisma Mateusza, Marka, Łukasza i Jana”. Wzburzony, porozumiałem się z pewną bardzo szacowną osobistością, ale rozmowa ta nijak nie pomogła mi zgodzić się z tą tezą. Już wcześniej dostrzegłem w adwentyzmie elementy legalizmu i elitaryzmu — teraz jednak musiałbym się jeszcze pogodzić z dodawaniem do objawienia samego Pisma świętego. Gdy postanowiłem, że cykl spotkań pod hasłem „Sukcesja świadectwa” w naszym kościele nie odbędzie się, niektórzy członkowie zaprotestowali. Wkrótce nabrałem w sumieniu przekonania, że nie mogę dalej być pastorem adwentystów. Gdyby nie wsparcie i pomoc kilku przyjaciół — także duszpasterzy, ale nie adwentystów — ta zmiana w moim życiu okazałaby się nader trudna do przebrnięcia.

Przez kolejne cztery lata, gdy sprawowałem opiekę duszpasterską nad dwoma kościołami, rosła prędko moja znajomość Biblii, zauważyłem też, jak trudno zajmować się ludźmi, którzy nie żyją w systemie autorytarnym. Miałem wiele sposobności składania świadectwa; nabrałem też przeświadczenia, że Bóg „uznał mnie za godnego wiary, skoro przeznaczył [mnie] do posługi” — ale że nie będzie to posługa duszpasterska.

Misja dla katolików

Po modlitwie o tę sprawę postanowiłem wrócić do San Diego, gdzie pracowałem kiedyś jako kapelan. Wiedząc, że po II soborze watykańskim wielu katolików przeżywa zamęt i rozczarowanie, pomyślałem, że wesprę ich w staraniach o wyjście z katolicyzmu. Nie minęło dużo czasu, a Pan dał mi sposobność zabierania głosu. Ludzie pytali, jak się nazywa nasza misja; odpowiadaliśmy, że jest to rodzaj misji dla katolików.
Wzrastając duchowo, zwróciliśmy wraz z Ruth uwagę na ekumeniczny charakter ruchu charyzmatycznego i postanowiliśmy ten ruch opuścić. Mniej więcej wtedy natknęliśmy się na biblijnych fundamentalistów, którzy szczerze wierzyli poselstwu Biblii i wiernie wprowadzali je w czyn. Choć mieliśmy wielu przyjaciół w niezależnych kościołach biblijnych, przystaliśmy do pewnego fundamentalistycznego kościoła baptystycznego, w którym też ordynowano mnie na kaznodzieję.


 Mission To Catholics International (Międzynarodową Misję dla Katolików) zarejestrowano jako organizację o charakterze niedochodowym. Rozpowszechniliśmy już miliony broszur, książek i taśm ukazujących różnice między katolicyzmem a Biblią i prezentujących biblijne zbawienie. Każdy ofiarodawca może na życzenie otrzymywać nasz comiesięczny list informacyjny. Pan dał nam pewne możliwości w radio i telewizji; cieszę się też, że ukazała się moja książka „Pielgrzymka z Rzymu” i że jej wersja angielska i hiszpańska spotkały się z doskonałym przyjęciem. (Przekład polski ukazał się nakładem Fundacji Chrześcijańskiej Kultury i Oświaty; przyp. tłum.). Organizujemy spotkania w wielu krajach i zawozimy tam literaturę biblijną; codziennie też z naszego domowego biura w San Diego wysyłamy pocztą zamówione materiały.
Wielość spotkań nie pozostawia nam wiele czasu; często przez 13 tygodni non stop objeżdżamy Stany Zjednoczone czy inne kraje. Szkoła Ewangelizacji wśród Katolików (A School of Roman Catholic Evangelism) organizuje tygodniowe i dłuższe intensywne kursy dla pastorów i innych osób chcących tworzyć wyspecjalizowane misje, skutecznie świadczące wśród społeczności rzymskokatolickiej. Do udziału w zajęciach zachęcamy też misjonarzy i byłych katolików (zwłaszcza byłych księży i byłe zakonnice, by przygotować ich dobrze do posługi w środowisku biblijnego fundamentalizmu).
W Misji dla Katolików żywimy przekonanie, iż nie jest miłością ukrywanie prawdy przed tymi, którzy są w ciemności. Katolicy potrzebują zachęty do zastanowienia się nad tym, w co wierzą, do studiowania Biblii i porównywania treści swojej religii z prawdą Pisma świętego. Jedynie wtedy będą mogli doświadczyć wolności i światłości prawdy Bożej.
... „I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi” (Jana 8,32).


Bartholomew F. Brewer
missiontocatholics.com
bart@mtc.org





Daleko od Rzymu, blisko Boga - świadectwa 58 nowonarodzonych księży