Ulegli niewolnicy dobroczynnego państwa1 (1958)
Postęp oznacza zmierzanie w
pożądanym kierunku, lecz to, czego każdy z nas pragnie dla rodzaju ludzkiego,
często się od siebie różni. W rozdziale zatytułowanym „Możliwe światy”2 prof.
Haldane przedstawił przyszłość, w której człowiek przewidziawszy, że Ziemia
wkrótce nie będzie się nadawać do zamieszkania przygotował się do wędrówki na
Wenus, drastycznie modyfikując swoją fizjologię oraz porzucając sprawiedliwość,
litość i szczęście. Jego jedynym pragnieniem stało się przetrwanie. Mnie
natomiast znaczniej bardziej obchodzi jakość ludzkiego życia niż jego długość.
Postęp według mnie oznacza zmierzanie ku coraz większej dobroci i szczęściu w
życiu poszczególnych jednostek. Sama długowieczność gatunku, podobnie jak i
pojedynczych ludzi, wydaje mi się ideałem godnym pogardy. Posunę się więc
jeszcze dalej niż C. P. Snow w odsuwaniu bomby wodorowej z centrum naszego
zainteresowania na dalszy plan. Podobnie jak on, nie mam pewności, czy zagłada
za jej sprawą jednej trzeciej ludzkości (tej części, do której również i ja
należę) byłaby czymś złym dla tych, którzy przeżyją. Podobnie jak on, nie sądzę,
byśmy wszyscy mieli zostać przez nią uśmierceni. Przypuśćmy jednak, że tak się
stanie. Jako chrześcijanin z góry zakładam, że historia ludzkości pewnego dnia
się zakończy. Nie próbuję jednak doradzać Wszechwiedzącemu, jaka byłaby ku temu
najodpowiedniejsza data. Bardziej interesuje mnie to, jaki wpływ bomba wywiera
na nas w obecnej chwili.
Można spotkać młodych ludzi, którzy z powodu zagrożenia
nią zatruwają sobie każdą przyjemność i unikają wszelkich obowiązków. Czyżby nie
wiedzieli, że i tak wszyscy umierają, bądź to od bomby, bądź od czegoś innego (a
wielu w sposób pożałowania godny)? Nic tu nie pomoże grymaszenie i dąsanie się.
Nie zagłębiając się w temat, w moim mniemaniu poboczny, wracam do istoty
zagadnienia. Czy ludzie stają się, lub są w stanie stać się lepsi i szczęśliwsi?
Oczywiście, odpowiedzi na to pytanie można udzielić tylko i wyłącznie w formie
przypuszczenia. Większość indywidualnych doświadczeń (a nie ma wszak żadnych
innych) nigdy nie pojawia się w wiadomościach, a już na pewno nie w książkach
historycznych. Człowiek nie potrafi w pełni pojąć nawet swoich własnych.
Pozostają nam tylko ogólniki. Wszelako i wśród nich trudno jest zachować
równowagę. Sir Charles wylicza wiele dowodów autentycznej poprawy. Musimy jednak
przeciwstawić im Hiroszimę, oddziały Black and Tan3, gestapo, GPU, „pranie
mózgów” i sowieckie łagry. Być może stajemy się bardziej życzliwi w stosunku do
dzieci. Jednocześnie jednak gdzieś zapodziewa się nasza życzliwość wobec
starców. Każdy lekarz powie nam, że nawet ludzie zamożni nie chcą się opiekować
sędziwymi rodzicami. „Czy nie można umieścić ich w jakimś domu?” powiada
Goneril4.
Sądzę, że pożyteczniejszą rzeczą niż próba wprowadzenia równowagi
będzie przypomnienie sobie, iż większość wspomnianych zjawisk, zarówno dobrych
jak i złych, wynika z dwóch przyczyn. Obydwie prawdopodobnie zadecydują o tym,
co będzie się z nami działo przez najbliższy czas.
Pierwsza z nich to postęp i
coraz intensywniejsze wdrażanie nauki. Jeśli chodzi o interesujące mnie cele,
stanowi to dziedzinę neutralną. Będziemy w stanie leczyć, a z drugiej strony
generować coraz więcej chorób (to wojna bakteriologiczna, a nie bomby, może
przyczynić się do ostatecznej zagłady), przynosić coraz większą ulgę i zadawać
coraz więcej cierpień, gospodarować coraz większą ilością zasobów lub je
marnotrawić czy wręcz unicestwiać. Możemy stać się albo większymi
dobroczyńcami, albo gorszymi szkodnikami. Domyślam się, że będziemy czynić zarówno pierwsze, jak i drugie naprawiać jedno, a psuć inne, likwidować state
nieszczęścia, stwarzać zaś nowe, wystrzegać się jednej rzeczy, narażając się na
inną.
Drugą przyczyną jest zmiana stosunków między rządem a poddanymi. Sir
Charles wzmiankuje o naszym nowym podejściu do przestępczości. Ja natomiast
wspomnę o pociągach wypełnionych po brzegi Żydami, których zwożono do
niemieckich komór gazowych. Sugestia, że istnieje tu wspólny element, wydaje się
szokująca, lecz uważam ją za ściśle zgodną z prawdą. Według filozofii
humanitaryzmu, wszelkie przestępstwa mają charakter patologiczny i wymagają nie
kary, ale leczenia. Pogląd ten oddziela pomoc okazywaną przestępcy od koncepcji
sprawiedliwości i zasłużonej kary, a sprawiedliwe leczenie jest wszak bez sensu.
Zgodnie z dawnym podejściem, opinia publiczna mogła zaprotestować przeciwko zbyt
rygorystycznemu wyrokowi (protestowała na przykład przeciwko naszemu staremu
prawu karnemu), gdy wykraczał poza to, na co dany człowiek „zasłużył”. Kara
stanowiła zagadnienie etyczne, na temat którego każdy mógł wyrazić swoją opinię.
Terapeutyczne traktowanie przestępcy można oceniać jedynie na podstawie
prawdopodobieństwa odniesionego sukcesu. Jest to zagadnienie techniczne, o
którym mogą się wypowiadać tylko eksperci. W ten sposób przestępca przestaje być
traktowany jako osoba mająca prawa i obowiązki, a staje się jedynie przedmiotem,
nad którym może pracować społeczeństwo. Na tym właśnie w swojej istocie polegało
traktowanie Żydów przez Hitlera. Byli oni przedmiotami zabijanymi nie dlatego,
że zasłużyli na karę, lecz ponieważ według jego teorii stanowili chorobę
społeczną. Skoro społeczeństwo może naprawiać, przerabiać i zmieniać ludzi
według swojego widzimisię, to owo widzimisię może oczywiście być nie tylko
humanitarne, lecz także mordercze. Powyższe rozróżnienie jest nadzwyczaj ważne.
Tak czy inaczej, władcy stali się właścicielami.
Zwróćmy uwagę, jak mogłoby
funkcjonować „humanitarne” podejście do przestępczości. Skoro zbrodnie są
chorobami, dlaczego choroby miałyby być traktowane inaczej niż zbrodnie? A kto
potrafi zdefiniować chorobę, jeśli nie ekspert? Jedna ze szkół psychologii już
uznaje moją religię za nerwicę. Jeśli owa nerwica stanie się kiedyś niewygodna
dla władzy, czy coś mogłoby stanąć na przeszkodzie, aby poddać mnie przymusowemu
„leczeniu”? Jak to czasami bywa, może ono być bolesne. Nic jednak nie pomoże
pytanie: „A co ja zrobiłem, by na to zasłużyć?” Funkcjonariusz, który nas
„naprostowuje”, odpowie: „Ależ panie kolego, nikt pana nie obwinia. My nie
wierzymy już w sprawiedliwość opartą na zasłużonej karze. My poddajemy pana
leczeniu”.
Takie podejście jest niczym więcej, jak skrajnym zastosowaniem
politycznej filozofii zadomowionej w większości współczesnych społeczeństw.
Wkradła się ona do nas bez naszej wiedzy. Dwie wojny wymusiły ogromne
ograniczenia wolności, a my, choć wśród narzekania, przyzwyczailiśmy się do
naszych pęt. Coraz większa złożoność oraz ryzyko naszego życia ekonomicznego
zmusiły rząd do tego, by przejąć władzę nad wieloma sferami działalności, które
niegdyś zależały od dobrej woli lub przypadku. Nasi intelektualiści ulegli
najpierw niewolniczej filozofii Hegla, potem Marksowi, a wreszcie lingwistycznym
analitykom.
W rezultacie obumarła klasyczna teoria polityczna wraz ze swoimi
stoickimi, chrześcijańskimi i naukowo-prawniczymi podstawowymi koncepcjami
(prawo naturalne, wartość jednostki, prawa człowieka). Współczesne państwo
istnieje nie po to, żeby strzec naszych praw, lecz by świadczyć nam dobro, lub
czynić nas dobrymi ludźmi tak czy owak, by robić coś dla nas lub zrobić coś z
nas. Z tego powodu nowy przydomek „przywódca” został nadany tym, którzy niegdyś
byli „władcami”. Staliśmy się bardziej ich podopiecznymi, uczniami lub
zwierzętami domowymi. Nie zostało nam już nic, o czym moglibyśmy im powiedzieć:
„To nie wasz interes”. Całe nasze życie bowiem jest ich interesem.
Używam słowa
„oni”, ponieważ byłoby dziecinadą nie zdawać sobie sprawy z tego, że faktyczna
władza ma, i zawsze musi mieć, charakter oligarchiczny. Nasi panowie muszą być
liczniejsi niż jedna osoba oraz mniej liczni niż ogół. Oligarchowie jednak
zaczynają na nas patrzeć w nowy sposób.
Tu, jak sądzę, mamy do czynienia z
prawdziwym dylematem. Prawdopodobnie nie potrafimy, i z pewnością nie będzie nam
się chciało, wracać do naszego pierwotnego stanu. Jesteśmy niczym oswojone
zwierzęta (czasem należące do dobrych, a czasem do okrutnych panów) i
prawdopodobnie zginęlibyśmy z głodu, gdybyśmy wydostali się z naszej klatki.
Na tym polega trudność naszego dylematu.Ile jednak cennych dla mnie wartości
może przetrwać w coraz dokładniej zaprogramowanym społeczeństwie? Oto
trudność druga.
Wierzę, że człowiek jest szczęśliwszy, a jego szczęście staje
się bogatsze, gdy posiada „umysł człowieka wolnego”. Wątpię jednak, czy może
go posiąść bez ekonomicznej niezależności, którą nowe społeczeństwo chce obalić.
Ekonomiczna niezależność bowiem pozwala na edukację nie kontrolowaną przez
władze. W dorosłym życiu ten, kto niczego nie potrzebuje, nie chce nic od
władzy, może krytykować jej posunięcia i okazywać lekceważenie jej ideologii.
Czytajmy Montaigne'a: oto głos człowieka na swojej własnej zagrodzie oraz
jedzącego baraninę i rzepę wyhodowaną na własnym polu. Kto jeszcze może tak
powiedzieć, gdy państwo jest dla wszystkich dyrektorem i pracodawcą? Bez
wątpienia, nim ludzie zostali ujarzmieni, taką wolnością cieszyło się tylko
niewielu. Wiem o tym. Dlatego z przerażeniem podejrzewam, że nasz jedyny wybór
to albo społeczeństwa z nielicznymi ludźmi wolnymi, albo społeczeństwa nie
mające ich w ogóle.
Nowa oligarchia, w swoim dążeniu do tego, by nas
zaprogramować, musi coraz bardziej działać w oparciu o swoje roszczenia do
wiedzy. Skoro mamy doznawać matczynej opieki, to matka powinna o wszystkim
wiedzieć najlepiej. Oznacza to, że władza musi w coraz większym stopniu
konsultować się z naukowcami, aż w końcu politycy w ścisłym tego słowa znaczeniu
staną się marionetkami uczonych. Technokracja stanowi formę rządów, do której
musi zmierzać zaprogramowane społeczeństwo. Panicznie boję się specjalistów u
steru władzy, ponieważ zabierają głos w kwestiach wykraczających poza ich
specjalność. Niech uczeni mówią nam o nauce. Władza natomiast obejmuje kwestie
dotyczące dobra człowieka, sprawiedliwości oraz winna wyznaczać cele, do jakich
warto zmierzać i jakim kosztem. Wykształcenie naukowe nie dodaje rangi opiniom
wypowiadanym na takie tematy. Do lekarza należy zwrócenie mi uwagi, że jeśli
nie uczynię tak a tak, umrę. Na pytanie jednak, czy warto żyć, może równie
dobrze odpowiedzieć każdy inny człowiek.
Po trzecie, nie podobają mi się
aspiracje władzy, a więc powody, dla których wymaga ode mnie posłuszeństwa.
Sięgają one bowiem zbyt daleko. Nie odpowiadają mi magiczne ambicje czarownika,
ani boskie prawa Bourbonów. Nie tylko dlatego, że nie wierze w magię i w
politykę Bossueta5. Wierzę w Boga, lecz nie znoszę teokracji. Każda władza
bowiem składa się jedynie z ludzi, i gdy przyjrzymy się jej dokładnie, stanowi
ona tylko środek zastępczy. Jeśli dodaje do swych nakazów słowa „tak mówi Pan”,
kłamie, i to w sposób bardzo niebezpieczny.
Z tych samych powodów drżę na wieść
o władzy w imię nauki. W ten sposób dochodzą do głosu tyrani. W każdym wieku
ludzie chętni do trzymania nas pod kontrolą, jeśli mają trochę rozsądku,
wysuwają pewne tezy, które dzięki nadziejom i obawom epoki wydają się niezwykle
przekonujące. Zbijają na nich swój kapitał. Raz była to magia, innym razem
chrześcijaństwo. W obecnym czasie z pewnością będzie to nauka. Być może
prawdziwi uczeni nie traktują zbyt poważnie „nauki” tyranów. Nie traktowali
poważnie ani teorii rasistowskich Hitlera, ani biologii Stalina. Można im jednak
nałożyć kaganiec.
Musimy podkreślić ważność słów sir Charlesa, przypominających
nam, że miliony ludzi na Wschodzie wciąż głodują. Dla nich moje obawy wydawałyby
się czymś mało istotnym. Głodny człowiek myśli o jedzeniu, a nie o wolności.
Musimy podkreślić również wagę twierdzenia, że nic prócz nauki, i to
zastosowanej w sposób globalny, a więc wprowadzającej bezprecedensową kontrolę
ze strony władzy, nie może napełnić żołądków i zapewnić medycznej pomocy całej
ludzkiej rasie. Mówiąc krótko, nie może tego zapewnić nic prócz światowego
państwa dobroczynnego. Przyznawanie pełnej racji tym prawdom mówi mi o skrajnym
niebezpieczeństwie, na jakie narażona jest ludzkość w obecnym czasie.
Z jednej
strony doświadczamy rozpaczliwej potrzeby: głodu, choroby i strachu przed wojną.
Z drugiej natomiast, wierzymy, że istnieje jakaś koncepcja, która mogłaby ją
zaspokoić - wszechwładna globalna technokracja. Czyż nie stwarza ona idealnej
możliwości powstania niewolnictwa? Właśnie tak pojawiało się ono w przeszłości:
poprzez istnienie ogromnej potrzeby (prawdziwej lub pozornej) u jednej ze stron,
oraz zdolności (prawdziwej lub pozornej), by ją zaspokoić u drugiej. W świecie
starożytnym poszczególne jednostki sprzedawały się w niewolę, aby móc się
wyżywić. Podobnie dzieje się ze społeczeństwem. Oto mamy znachora, który może
wybawić nas od czarowników, wojownika od barbarzyńców oraz Kościół od piekła.
Dajmy im to, czego żądają, i powierzmy się ślepo w ich ręce. Oby nas tylko
wyratowali! Być może straszliwa transakcja odbędzie się raz jeszcze. Nie możemy
winić ludzi za to, że się na nią godzą. Trudno byłoby im tego odmawiać. Z
drugiej jednak strony, trudno byłoby znieść, gdyby tak uczynili.
Zagadnienie
postępu zmusza nas do zadania sobie pytania, czy potrafimy znaleźć jakikolwiek
sposób, by podporządkować się światowemu systemowi paternalistycznej
technokracji bez utraty całej osobistej prywatności i niezależności. Czy
istnieje możliwość, by zdobyć cały miód oferowany przez dobroczynne
superpaństwo, unikając jednocześnie jego żądła?
Nie dajmy się na to nabrać.
Szwedzki smutek to tylko przedsmak. Życie na swój własny sposób, nazywanie swego
domu własnym zamkiem, radość z owoców swojej pracy, kształcenie własnych dzieci
zgodnie z sumieniem, możność oszczędzania, by mogły żyć w pomyślności po śmierci
rodziców - oto życzenia głęboko zakorzenione w białym i cywilizowanym człowieku.
Ich spełnienie jest prawie tak samo niezbędne dla naszych cnót, jak i dla
naszego szczęścia. Ich całkowite udaremnienie może spowodować katastrofalne
skutki, zarówno moralne, jak i psychologiczne.
Wszystkie te niebezpieczeństwa
czyhają na nas nawet wtedy, gdy struktura społeczeństwa, na którą wskazują nasze
potrzeby, okaże się bezprecedensowym sukcesem. Czy jednak jest on czymś pewnym?
Jaką mamy gwarancję, że panujący nad nami ludzie dotrzymają, lub potrafią
dotrzymać obietnicy, która pierwotnie zainspirowała nas, aby się im zaprzedać?
Nie dajmy się oszukać przez sformułowania mówiące, iż „człowiek bierze los w
swoje ręce”. Tak naprawdę może stać się tylko jedno: pewne osoby wezmą w swoje
ręce los innych. Będą to tylko ludzie, z których każdy ma jakieś wady, a
niektórzy będą odznaczać się chciwością, okrucieństwem i nieuczciwością. Im
dokładniej zostaniemy zaprogramowani, tym bardziej staną się oni potężni.
Czyżbyśmy odkryli jakiś nieznany powód, dlaczego tym razem władza nie miałaby
doprowadzać ludzi do zepsucia, tak jak to czyniła w przeszłości?
Przypisy:
1 Od
czasów rewolucji francuskiej do wybuchu I wojny światowej w roku 1914
powszechnie zakładano, że postęp ludzkości jest nie tylko możliwy, lecz
nieunikniony. Dwie straszliwe wojny oraz wynalezienie bomby wodorowej
spowodowało, że ludzie zaczęli poddawać w wątpliwość to ufne założenie. „The
Observer” zaprosił pięciu znanych pisarzy, aby odpowiedzieli na następujące
pytania: „Czy człowiek w dzisiejszych czasach się rozwija? Czy postęp jest nadal
możliwy?”. Niniejszy artykuł, jako drugi z kolei, stanowi odpowiedź na pierwszy
z nich, autorstwa C. P. Snowa pt. Człowiek w społeczeństwie, „The Observer”, lipiec
1958.
2 Jest to jeden z esejów z książki J.B.S. Haldane’a pt. Possible Worlds
and other Essays, Londyn 1927. Patrz też: „The Last Judgement” w tej samej
książce.
3 Odznaczające się okrucieństwem oddziały brytyjskie, wysłane do
Irlandii w celu zdławienia rewolucji Sinn Fein w latach 1919-1921; przyp. tłum.
4 Z Króla Leara W. Szekspira.
5 Jacques Bcnigne Bossuet, Politique tiree des
propres paroles de l’Ecriture-Sainte, Paryż 1709.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz